KOLEJNA
PRZEPRAWA
Jak
już poprzednio wspomniałem, pozostało tu jeszcze kilku rodaków do wysłania
na Zachód. Janek miał już wprawdzie pieniądze i konieczne papiery na wyjazd
samolotem do strefy amerykańskiej, przesłane przez kuzyna, który sam był na
wyjeździe do Stanów. Zdecydował się on jednak pojechać niebezpieczną drogą
samochodem, a z zaoszczędzonych w ten sposób pieniędzy zapłacić przejazd
Dubielaka. Ja, z moich zaoszczędzonych zarobków, miałem sfinansować
Kowalskiego i Holtza.
W
tym czasie miałem już miejsce kontaktowe w jednej z bardziej podrzędnych
restauracji berlińskich, w której dość orginalny osobnik, nie bez odrobiny
humoru, znany jako "Herr Doktor", dopasowywał dokumenty do osób, które
chciały wyjechać do Niemiec Zachodnich, a nie miały swych własnych. Bardzo
ceniłem sobie zaufanie jakim mnie w tym środowisku obdarzano.
Fakt,
że miałem własne niemieckie papiery, nie uszedł ich uwagi i odpowiednio go
sobie wytłumaczyli. Na pierwszy ogień poszli Janek i Dubielak. Dobraliśmy z
"doktorem" papiery bez większego trudu. Janek mówił trochę po
niemiecku, a przynajmniej rozumiał, co było bardzo ważne. Dubielak znał język
doskonale. Zawiadomiłem Minden telefonicznie, żeby ich w Hannowerze odebrali i
wysłałem ich z jednym ze znajomych już szoferaków. Na drugi dzień sprawdziłem,
że przejechali szczęśliwie.
Na
początku następnego tygodnia zabrałem Staśka Kowalskiego i Heńka Holtza do
mojej szmuglerskiej restauracji na ostatnią "przymiarkę " paszportów.
Przy szczegółowym sprawdzeniu przez "doktora" okazało się, że
numer na Interzonenpass nie zgadza się zupełnie z numerem na Personalausweis
na to same nazwisko. Dowody te były dopasowane do opisu Holtza.
"Doktor" postawił sprawę uczciwie. Najważniejszym dokumentem był
Interzonenpass, czyli pozwolenie na przejazd. Dowód osobisty (Personalausweiss)
bardzo rzadko był sprawdzany przez komunistyczną straż graniczną, chyba że
zauważyli coś podejrzanego, lub chcieli dokuczyć podróżnym.
Holtz miał do wyboru czekanie na lepsze papiery, lub ryzyko jazdy tylko
z jednym dowodem. Wybrał jazdę i zwiększone ryzyko, tym bardziej, że będąc
zakwalifikowany jako "bezpaństwowy", był w Berlinie w prawie
rozpaczliwej sytuacji. Jeśli chodzi o moją zgodę to przesądził fakt, że
Heniek mówił płynnie i bez obcego akcentu po niemiecku. Musiał sobie wbić w
pamięć wszystkie szczegóły swej nowej tożsamości i za radą
"doktora" miał na zapas całą historię o tym,
jak to zgubił swój dowód osobisty.
Następnego
dnia rano byliśmy w drodze. Szoferem tym razem był mój stary znajomy z
pierwszego przejazdu, obok niego siedziała jakaś Niemka w średnim wieku, my
zaś we trzech na tylnym siedzeniu. Stasiek, który nic po niemiecku nie rozumiał,
siedział między Henkiem a mną z instrukcją, aby pod żadnym warunkiem się
nie odzywał i robił tylko to, co i my.
Kłopot
zaczął się już na pierwszym punkcie kontrolnym w Babelsberg. Jak na złość,
bardzo grzeczny zresztą policjant, po sprawdzeniu najpierw zezwoleń na
przejazd, zwrócił się do nas z żądaniem: "Personalausweisse,
bitte!". Kiedy przyszła kolej na Holtza, wyjaśnił on spokojnie, że
zgubił swój dokument w Berlinie. Młody strażnik w pierwszej chwili powiedział
kategorycznie, że wobec tego nie może on jechać dalej. Po chwili jednak, gdy
Heniek już prawie wysiadł, by wrócić pieszo kilkaset metrów do posterunków
angielskich, ten sam uprzejmy policjant kazał mu zostać w aucie i powiedział,
że może da się coś zrobić, aby mu umożliwić przejazd. Po tym stanął na
stopniu auta po stronie kierowcy i kazał mu zjechać z autobahnu na stronę,
gdzie w sosnowym lasku było ich biuro.
Podczas
gdy myśmy czekali, policjant poszedł z Holtzem do biura załatwiać przepustkę
i zostawił nas w lasku bez żadnego zresztą dozoru. Po jakiejś pół godzinie
wyszedł ten sam policjant, kazał nam wyjść z auta i zabrać nasze rzeczy,
podczas gdy on zabrał skromne zawiniątko Holtza i dokładnie zrewidował pusty
samochód, zaglądając nawet pod podwozie i pod maskę. Do dziś nie mogłem ku
swemu zadowoleniu "rozgryźć" procesu myślowego policjanta, który
każe pasażerom wyjść z pakunkami, by zrewidować puste auto. Jednakże
poziom inteligencji komunistycznych policjantów najwidoczniej działał na naszą
korzyść. Bałem się tylko, czy Stasiek, który nie wiedział co się właściwie
dzieje, nie wytrzyma nerwowo i nie zrobi jakiegoś głupstwa.
Nasz
kierowca, stary wyga w tych sprawach, musiał się również zorientować, że
jak dotąd policja nas nie podejrzewa i z głupia frant zapytał, co z tym pasażerem,
jedzie on czy nie?. Policjant odpowiedział, że nie, że jest on zatrzymany do
wyjaśnienia. Wobec tego szofer spytał, czy my możemy jechać, na co
policjant, który oczywiście nic kompromitującego nie znalazł (paczuszka
zawierająca wszystkie polskie papiery Janka była w teczce, którą ja trzymałem
w ręku) spojrzał na niego ze zdziwieniem i powiedział, że oczywiście tak.
Już
w drodze zorientowałem się, że prawdopodobnie w tym biurze nie było chwilowo
sowieckiego nadzorcy, co wyjaśniałoby fakt, że nas na wszelki wypadek nie
zatrzymano na komendzie w Babelsberg. Heniek pewnie się w czymś zaplątał i
wpadł, ale to znów stwarzało problem dla nas.
Czy
się zorientują i dadzą znać, by nas zatrzymać na punkcie kontrolnym
na wysokości Magdeburga? Czy zapisali nasz numer rejestracyjny i przekazali ilość
pasażerów w aucie, co było normalnie robione, aby wiedzieć, czy ktoś
nielegalnie nie wysiadł po drodze? Stasiek chciał wysiadać przed Magdeburgiem
i przedzierać się na piechotę na Zachód. Porozumiałem się z kierowcą, nie
bardzo już zwracając uwagę na przerażoną Niemkę. Radził, żeby jechać
dalej. Wiedziałem, że jeżeli się pokaże w Magdeburgu bez pasażerów, to go
zamkną za szpiegostwo. Jakby nie było, Niemiec czy nie, w tym interesie obowiązuje
pewna szmuglerska solidarność. Zdecydowałem, że jedziemy dalej, choć mocno
obawiałem sie kontroli w Magdeburgu. Po obu stronach drogi nagie pole - krzaka
nie ma nawet "na lekarstwo", nie ma gdzie wiać w razie czego.
Wiedziałem,
że przed Magdeburgiem przejedziemy dość szeroką rzekę. Powiedziałem
kierowcy, by jechał po prawej stronie, i gdy byliśmy na moście, rzuciłem
przez okno całą paczuszkę Janka papierów do wody. Nie liczyłem na to, że w
razie ewentualnej rewizji trafimy znów na tak durnego policjanta jak w
Babelsberg. Głupio było z mojej strony to wszystko brać ze sobą, ale nie
mieliśmy adresu do wysłania, a moja centrala w Minden nie miała oficjalnego
adresu.
W
Magdeburgu (nie w mieście, lecz na autostradzie, która przebiega w pobliżu)
był już sznur pojazdów przed nami. Był to widocznie jeden z tych dni, kiedy
władze sowieckie chcą dokuczyć zachodnim imperialistom. Ruchu nie mogą, według
umowy międzynarodowej, zatrzymać, ale mogą go zawsze utrudnić. A zatem
sprawdzanie podwójnych dokumentów, rewizje i temu podobne szykany. Wiedziałem,
że zdarza się to od czasu do czasu i miałem nadzieję, że to właśnie
dzieje się teraz w Magdeburgu, a nie poszukiwanie naszego samochodu.
Kiedy
wreszcie przyszła nasza kolejka musieliśmy, tak jak i inni przed nami, wyjść
z auta, tym razem zostawiając rzeczy. Rewizja była dość powierzchowna. Widać
było, że robią to tylko, by ludziom dokuczyć. Na nasze szczęście przy
sprawdzaniu dowodów nikt nie zwrócił na nas więcej uwagi niż na innych
przed nami. Oczywiście w Babelsberg
nikt naszych nazwisk nie notował, mogli jedynie zapamiętać jak wyglądał
samochód. Z drugiej strony, bardzo wiele starych aut na tej autostradzie
wyglądało tak samo.
Kiedyśmy
wreszcie, po jakichś trzech kwadransach zmarnowanych w Magdeburgu, ruszyli w
dalszą drogę, poczułem się trochę lepiej. Wiedziałem, że stale mogą nas
zatrzymać w Helmstedt, ale, ponieważ dzień był deszczowy i na skutek opóźnienia,
spodziewałem się, że będzie już ciemno, gdy tam dotrzemy. Szeptem wyjaśniłem
Staśkowi, że w Helmstedt są dość gęste zarośla, i że w razie czego, jeśli
ja się poderwę, żeby wyrżnął najbliższego policjanta (w czym miał on już
pewną praktykę) i w krzaki. Wprawdzie nie było więcej niż sto metrów do
angielskiego posterunku, ale obecność Anglików wcale nie gwarantowała, że
strażnicy nie bedą strzelać. Poza tym bałem się poważnie, czy Stasiek nie
"eksploduje" bez potrzeby. Po kilku godzinach stałego napięcia
nerwowego połączonego z tylko częściową świadomością tego, co się właściwie
dzieje na skutek nieznajomości języka, był on w bardzo niebezpiecznym stanie.
Dodatkowo wiedziałem z poprzednich obserwacji, że ludzie nie znający języka
mają stałą, choć może nieświadomą obawę, że ich przewodnik nie mówi im
wszystkiego, i że może ich w krytycznym momencie porzucić. Jest to bardzo
ludzkie zjawisko.
Jak
przewidziałem, ściemniało się już kiedy dotarliśmy do granicy. Tak jak i w
Magdeburgu znów przed nami długi sznur samochodów, znów ta sama procedura
wysiadania i rewizji auta. Co jakieś dzie-sięć do piętnastu minut posuwamy
się w milczeniu o jedną dlugość samochodu. Stasiek siedzi przy mnie, jak łuk
napięty, Niemka siedząca przy kierowcy nie odezwała się słowem od
Babelsberg; mam nadzieję, że nie zemdleje ze strachu nim przejedziemy granicę.
Wreszcie
nasza kolej. Wysiadamy, przy świetle reflektorów sprawdzają papiery, jeden z
nich zagląda do pustego auta. Na szczęście nie przyszło im do głowy pytać
o cel podróży, co zdarzyło się w moim pierw-szym przejeździe, bo Stasiek by
"leżał". Prawie czuję jego wzrok na mnie. O kilkanaście kroków, w
bok od drogi,
ciemne zarośla.
Strażnik
gestem pokazuje, że możemy wsiadać. Jak w zwolnionym filmie podnosi się
graniczna bariera. Ruszamy, przez chwilę wolno, ale szofer widocznie już nie
wytrzymał nerwowo i nacisnął na gaz. Dopiero angielski MP, wściekle wymachujący
rekoma, przypomniał mu, że powinien zwolnić w pasie granicznym.
Aby
jakoś wynagrodzić wystraszonej Niemce za kilka godzin strachu, nasz kierowca
zaproponował, że zawiezie ją wprost do miejsca jej zamieszkania, gdzieś w
bok od Hannoweru. Oczywiście nie protestowałem, choć nie byłem pewien, czy
auto z Minden na nas zaczeka.
Było
już późno gdy dotarliśmy do Minden. Janek i Dubielak nie spali. Zmartwili się
oczywiście wpadką Holtza. ale co było robić. Janek miał już bilet i miał
rano jechać do strefy amerykańskiej. Dubielak zdecydował się przyjąć
"posadę" w Minden, którą mu moi szefowie zaproponowali. Świtało
już prawie, gdy poszliśmy spać.
Janek
pojechał. Jeszcze przed samym wyjazdem namawiał mnie, bym rzucił to, co robię
i jechał z nim, ale ja nie byłem jeszcze zupełnie gotów do zajęcia się wyłącznie
dobrobytem i bezpieczeństwem mojej osoby. Przed ucieczką z kraju całą moją
energię pochłaniało wymiganie się od złapania. Po przejściu granicy
problem wydostania się z Berlina, wydostania innych, i niebezpieczeństwa z tym
związane utrzymywały poziom adrenaliny na wysokości, do której byłem od lat
przywykły.
Przerażała
mnie perspektywa "urządzenia" się w jakiejś kompanii wartowniczej,
gdzie nic się nie dzieje i gdzie na nic się nie czeka. Wiedziałem, że byłem
używany przez moich szefów do ich celów, ale gdy byłem w Berlinie, miałem
dość dużo swobody i szanse jakiejś działalności, co zaspakajało po trosze
potrzebę usprawiedliwiania przed sobą słuszności mej ucieczki. Bo co tu dużo
gadać, przypuszczam, że nie chciałem zupełnie przeciąć emocjonalnej pępowiny
łączącej mnie z Krajem.
Po
kilku dniach pobytu w Minden mieliśmy małą konferencję, na której ustaliliśmy,
że Dubielak przejdzie na stałego rezydenta w Berlinie i postara się nawiązać
kontakty na przerzuty do Polski i z powrotem za pośrednictwem barek przewożących
polski węgiel Odrą i kanałami do Berlina.
Kiedy
to da się zorganizować, wtedy ja, stale niepoprawny romantyk, wybiorę się do
Kraju na kilka tygodni. Nie było to aż tak nieprawdopodobne jak by się to na
pozór wydawało. Znałem w Berlinie pewnego, zresztą bardzo "równego"
Rosjanina, Waśka mu było, który to robił dość regularnie dla Amerykanów i
był nawet na regularnym żołdzie sierżanta, póki nie uwiódł żony jakiegoś
majora i musieli go przenieść
do stanu bardziej cywilnego dla spokoju, choć z jego usług stale
korzystali. Tymczasem czekałem w Minden na odpowiednie "polskie"
dokumenty.
Ku
memu zdziwieniu i radości, po przeszło tygodniu od naszej przygody w
Babelsberg, niespodziewanie pojawił się Heniek Holtz. Okazało się, że, jak
przypuszczałem, sowiecki nadzorca zostawił swych niemieckich policyjnych
wychowanków chwilowo bez opieki, co spowodowało, że wprawdzie zatrzymali oni
Henka, ale w ich "niewinnych" główkach początkujących zbirów nie
postało nawet podejrzenie, że może to mieć jakiś związek z nami. Holtz mówił,
że mu prawie żal ich było, kiedy Rosjanin wrócił i zorientował się, że
oni nawet nie wiedzą jakiej marki był nasz samochód.
Rosjanie
przewieźli Holtza do komendy w Potsdam i przesłuchiwali go po kilka godzin
dziennie. Poza podejrzeniami nic na nim nie mieli. Niemniej musiał się bardzo
pilnować, żeby nie dać poznać, że rozumie tylko po niemiecku. Karmili go możliwie
i nie bili. Po kilku dniach zniechęceni, zawieźli go z powrotem do Babelsberg,
zatrzymali jedno z przejeżdżających aut i kazali kierowcy dostawić Henka do
Hannoweru, skąd dojechał już autostopem do Minden. Miał trochę dość
cennych informacji dotyczących Rosjan w Potsdam. Dostał od nas bilet i pojechał
do strefy amerykańskiej, gdzie spodziewał się odnaleźć starszego brata.
Gdzieś
koło połowy maja pojechałem znów do Berlina, ale tym razem z powodu
zmienionej znów tożsamości, powiedziałem kategorycznie, że nie mam zamiaru
narażać się niepotrzebnie przed wielką wyprawą, tym bardziej, że miałem
przy sobie kilkaset amerykańskich dolarów. Już samo to kwalifikowało mnie
jako szpiega, nie mówiąc o tym, że na starej trasie mógł ktoś zwrócić
uwagę, że dość często mnie widzi.
Na
cywilny samolot trzeba było jechać do Hamburga. Jazda samolotem wojskowym w
moich warunkach nie była zalecana. Pogoda była tego dnia paskudna na naszej
trasie i odlot kilkakrotnie odkładano. Przezornie byłem bez śniadania - w
owych czasach jazda samolotem w złą pogodę często była bardzo przykra,
nawet dla ludzi o "mocnym" żołądku.
Ale gdy było już blisko południe, a jeszcze nie zapowiedzieli odlotu,
poszedłem do lotniskowej restauracji, by coś przegryźć. Wybór był
minimalny, więc wziąłem jedyne ciepłe danie jakie tam było, tj. kotlet
mielony. Było w nim chyba więcej cebuli i chleba niż mięsa. Kiedy zabrałem
się do jedzenia, właśnie zapowiedzieli odlot. "Wbiłem" w pośpiechu
mój kotlet "w krzyże" i pobiegłem co prędzej do wyjścia na
lotnisko.
Nasza
dwuśmigłowa maszyna DC-3, przez godzinę i dwadzieścia minut potrzebne na
przelot do Berlina, zachowywała się jak stara winda, w której nośnych
trybach brak większości zębów: co chwila spadała o kilka pięter ku
wybitnemu niezadowoleniu naszych żołądków. Byłem chyba ostatnim z pasażerów
i ambicja nie pozwalala mi ulec, ale gdy między chmurami pokazał się Berlin,
wziąłem i ja torebkę na ten cel przeznaczoną i "ulżyłem" sobie.
W
Berlinie zastałem Dubielaka bardzo zaganianego. Moje połączenie nie było
jeszcze zupelnie sfinalizowane, ale w międzyczasie zaszły pewne wypadki, które
odwróciły jego i moją uwagę w trochę inną stronę.
Jacyś
przedsiębiorczy Polacy w brytyjskiej strefie Niemiec Zachodnich, za pośrednictwem
wschodnio-niemieckich przemytników znad Odry, sprowadzali z Kraju członków
rodzin tych rodaków, których stać było na pokrycie kosztów tej operacji.
Nie wiem, czy ze strony polskiej w Niemczech było to przedsiębiorstwo
dochodowe czy dobroczynne, wiem tylko, że Niemcy
znad Odry nie robili tego wyłącznie dla miłości bliźniego.
Zdarzyło
się właśnie, że ci przemytnicy przeprowadzali przez granicę pewną młodą
niewiastę, Polkę z Krakowa, której narzeczony, młody inżynier, był jednym
z bardziej aktywnych polonijnych działaczy w Wesfalii. Kiedy w ustalonym
terminie nie było żadnych wiadomości o pomyślnym przerzucie, nasi szefowie z
Minden, którzy też z tym byli w jakiś sposób związani, podali Dubielakowi
kontakt dla rozeznania sytuacji.
Okazało
się, że coś nawaliło w przejściu przez Odrę i przemytnicy wraz z dziewczyną
musieli przeprawiać się częściowo wpław. Młoda kobieta, która nie była
przyzwyczajona do nocnych kąpieli w początkach maja, po wydostaniu się na
brzeg zasłabła. Przemytnicy, obawiając się o jej życie musieli się schronić
na jakimś niepewnym punkcie tuż przy granicy, gdzie wszyscy wpadli. Byli
zamknięci w areszcie policyjnym w małym przygranicznym miasteczku. Jeżeli była
jakaś szansa na wydobycie dziewczyny na wolność, to istniała ona dopóki nie
przewiozą więźniów do Frankfurtu nad Odrą, lub do wschodniego Berlina. Używając
rozmównic telefonicznych w sowieckiej części miasta, Dubielak był w częstym
kontakcie z ocalałym kolegą uwięzionych przemytników, co w ówczesnych
warunkach nie było rzeczą łatwą. Pomagałem mu w czym mogłem, utrzymując
łączność telefoniczną z Minden, pilnowałem, czy nie jest obserwowany,
itp.
Wiedzieliśmy,
że dziewczyna jest wciąż chora, co prawdopodobnie było przyczyną, że ich
nie przenoszą do regularnego więzienia, i że nasz łącznik stara się coś
załatwić przez pośredników z miejscowymi władzami. Wreszcie dostaliśmy
wiadomość, że za sumę czterech tysięcy zachodnich marek i za zapewnienie
"azylum" w Zachodnim Berlinie, komendant policji w miasteczku, gdzie
nasi więźniowie byli zamknięci, jest gotów zabrać obu uwięzionych
przemytników i chorą dziewczynę i przewieźć ich swym autem do zachodniego
Berlina. Oferta wyglądała uczciwie. Miałbym wątpliwości, gdyby dotyczyła
tylko dziewczyny, ale, choć w tym interesie nic nie jest na sto procent,
Dubielak i ja byliśmy pełni nadziei.
Wiedzieliśmy,
że nie będzie kłopotów z azylem ze strony aliantów. Nic ich to nie kosztowało,
a każdy komunistyczny urzędnik przechodzący na ich stronę, był dla nich jeśli
nie inną, to choć propagandową zdobyczą.
Cztery tysiące marek było bardzo wielką sumą dla kogoś w strefie
sowieckiej, nawet dla Zdobylaka, mnie, czy przeciętnego przechodnia na ulicy
Berlina, ale nie było to znowu tak dużo w "przemyśle"
przemytniczym,
czy na czarnym rynku.
Nie
było czasu do stracenia. Uradowani zawiadomiliśmy natychmiast Minden, żądając
szybkiego przekazania pieniędzy. Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że mogą
pieniądze zorganizować, jeśli nie sami, to przy pomocy narzeczonego tej
dziewczyny i jego kolegów.
Zamiast
pieniędzy nadeszła z Minden instrukcja dla Dubielaka, aby się upewnił, czy
pieniądze nie przepadną, czy aby nie będą oszukani. Dubielak zrobił
wszystko, co było w jego mocy. ale zanim zdołał swych szefów przekonać, cała
uwięziona trójka została przewieziona do więzienia w sowieckim Berlinie.
Jednej
rzeczy nie mogłem w tym wszyskim zrozumieć - dlaczego ten narzeczony tu nie
jest z nami i czemu on nie zrobił nic na temat pieniędzy. Okazało się, że o
pieniądzach wcale nie wiedział. Nasi pano-wie nie lubili wyjawiać swych
tajemniczych dróg.
Miałem
tego dość. Nie mogę się pogodzić z faktem zmarnowania trzech ludzkich
istnień z obawy o bezpieczeństwo kilku tysięcy marek, nawet jeśli dwóch z
nich było niemieckimi przemytnikami. Jak by nie było, ci dwaj nie opuścili osłabłej
dziewczyny,
by ratować się ucieczką.
Zawiadomiłem
Minden, że wracam i wytłumaczę na miejscu. Nie chodziło mi o to, że bałem
się, że gdy znajdę się w kłopocie, to mnie podobne potraktowanie może
spotkać z ich strony. Nigdy bym się i tak pomocy z ich strony nie spodziewał.
Przypuszczam, że chcieli szczerze uratować przynajmniej dziewczynę. Myślę,
że oni po prostu byli ludźmi z czasu, który już dawno minął, że oni stale
bawią się w swoje wojsko.
Co
do mnie, nie chciałem mieć z nimi nic więcej do czynienia.
Poprosiłem
Dubielaka, żeby mi zarezerwował przez nasz angielski kontakt przelot
transportem wojskowym do Hannoweru. Wiedział, że zrezygnowałem z wyjazdu do
Polski i wiedział dlaczego. Spytałem, co on zrobi, gdyż był równie
rozgoryczony. Odrzekł, że jeszcze nie wie. Uścisnęliśmy sobie ręce.
Kilka lat po tym, już w Kanadzie, ktoś mi pokazał stary numer
"Przekroju" z opisem procesu szpiegowskiego, w którym głównym oskarżonym
był Dubielak. Poszedł do Kraju nie długo po moim odjeździe. Jednym ze świadków
oskarżenia podobno był osobnik znany między uchodźcami w Berlinie jako
"Legionista".
Nastepnego
dnia rano byłem przed Lancaster House, skąd wojskowym autobusem udałem się
na lotnisko. Tym razem opuszczałem Berlin na dobre. Pogoda była piękna i po
spartańsku wewnątrz wyposażony wojskowy transportowiec doleciał bez żadnych
wstrząsów do Hannoweru, gdzie czekał na mnie jeden z moich szefów ze swoim
Volkswagenem.
Bez
wdawania się w skomplikowane tłumaczenia zawiadomiłem go, że rezygnuję z
zamierzonego przerzutu do Polski. Oddałem przeznaczone na "robotę"
dolary, oddałem fałszywe dowody i kupiony przez nich do mego użytku, zegarek.
Łaskawie pozwolono mi zabrać spodnie i marynarkę z darów amerykańkich dla
uchodźców. Włożyłem do jednej kieszeni moje własne dowody,
do drugiej resztę mojego majątku i byłem gotów. Jedyną osobą, która
mnie pożegnała była Niemka, gospodyni "mojej" willi. Wcisnęła mi
też kilka naprędce zrobionych kanapek na drogę. Nikt oczywiście nie pomyślał
o daniu mi biletu, jaki tylu innych tu dostało, i który ich nic nie kosztował.
Wczesnym
popołudniem szedłem już skrajem szosy "twarzą ku południowemu
wiatrowi".