TRZEBA
WĘDROWAĆ
DALEJ
Już
po kilku dniach pobytu w Berlinie, zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że
wprawdzie jesteśmy wolni, ale znaleźliśmy się jakgdyby na wyspie, na której
zostać niebezpiecznie, a wydostać się z niej w naszych warunkach bardzo
trudno. Na skutek przeładowania miasta setkami tysięcy uchodźców, zarząd
miejski był gotów zapłacić przelot samolotem dla każdego uchodźcy
(przejazd pociagiem czy autem przez strefę sowiecką był z oczywistych względów
wykluczony), który może się wykazać, że go ktoś w Zachodnich Niemczech
przyjmie - bądź to materialnie odpowiedzialna rodzina, bądź też jakaś
instytucja. W trzech strefach zachodnich zrujnowanych Niemiec panowała
"bryndza" nie gorsza niż w strefie sowieckiej, potęgowana znowu tysiącami
uchodźców.
Raciborska,
jak już wspomniałem, miała męża w Hamburgu i czekała na papiery, Janek miał
w strefie amerykańskiej jakiegoś kuzyna nazwiskiem Kotwica, również pracującego
dla IRO, który starał się załatwić mu wyjazd. Ja nie miałem nikogo.
Na
moje szczęście mówiłem dość dobrze po niemiecku, co było olbrzymią pomocą.
Zacząłem na własną rękę szukać wyjścia z berlińskiej pułapki.
Jeszcze z Polski mgliście pamiętałem, że gdzieś tam w Palestynie Żydzi
naparzali się z Arabami. Pomyślałem sobie: "Co szkodzi spróbować?
Jakby nie było, biją się Żydzi o niepodległość, może się
przydam".
Załatwiając coś w IRO poszedłem na pierwsze piętro i, omijając
biuro PCK, wstąpiłem do HIAS. "Bardzo chętnie " - powiedzieli,
"ale nasza wojna skończyła się w zeszłym roku".
Pojechałem
na sektor francuski. Musiałem przejechać przez teren sowiecki, bo objeżdżać
trwało by za długo. Nota bene, moje podróże berlińską miejską komunikacją
odbywały się z konieczności bez biletu. Bezczelna mina i legitymacja IRO, która
do niczego nie uprawniała, ale była wypisana po angielsku, zwykle wystarczały.
W komendzie sektora francuskiego zgłosiłem swoją gotowość służby w Legii
Cudzoziemskiej. Przyjęli mnie bardzo uprzejmnie i podali mi adres najbliższego
biura werbunkowego w Koblencji, w strefie francuskiej Niemiec. Pomyślałem
sobie, że jeśli się na Zachód wydostanę, to się obejdę bez Legii
Cudzoziemskiej.
W
międzyczasie, gdzieś na początku stycznia, udało się nam z Jankiem przenieść
z bunkra do prywatnego mieszkania. Zarząd miasta, na skutek przepełnienia w
obozach i schroniskach, z których zresztą od czasu do czasu komuniści
porywali uchodźców, chętnie płacił piętnaście marek miesięcznie każdemu,
kto znalazl sobie prywatną kwaterę. Jeszcze w bunkrze poznaliśmy młodego
Polaka z Górnego Śląska nazwiskiem Grünberg, który, jak to już poprzednio
wyjaśniałem,
nie mógł się zarejestrować ani jako Polak, ani jako Niemiec.
Utrzymywał się on z drobnego szpiegostwa na strefie sowieckiej na rzecz
Amerykanów, którzy płacili mu papierosami. Grünberg, który mieszkał w śródmieściu,
gdzie wynajmował pokój od jakiejś wdowy z córką (której mąż, zdaje się
jakiś hitlerowiec, gdzieś się na wojnie zawieruszył) załatwił nam wynajęcie
sąsiedniego, malutkiego pokoiku. Mieszkanie było wprawdzie prawie nie opalane,
ale bardzo czyste i nie zniszczone. Kosztowało tylko piętnaście marek, tak,
że mogliśmy drugie piętnaście marek zaoszczędzić.
Po
staremu raz na dzień chodziliśmy na zupę do najbliższego punktu rozdziału,
i co pięć dni dostawaliśmy mały bochenek chleba, trochę cukru i margaryny,
które to produkty ja zjadałem zwykle za jednym posiedzeniem, a Janek rozdzielał
na dzienne porcje. Od czasu do czasu inny kolega, który znalazł służbę u
jakiejś zamożnej staruszki, przynosił nam skrawki suchego chleba, który dla
nas zaoszczędził. Wczesnym rankiem zwykle wychodziliśmy na poszukiwanie
"zakurki".
Czasem
chodziłem na Kurfürstendamm, gdzie miejscowi Żydzi mieli swą kawiarnię. Jeśli
udało mi się któregoś z tamtejszych kupców przekonać, że nie zniknę z
towarem, to dostałem do sprzedania karton papierosów amerykańskich, które
sprzedawałem na ulicy wołając z berlińskim akcentem: "Ami Zigaretten,
zwo Mark". Patrolujący policjant udawał, że nie widzi. Po zwróceniu
pieniędzy "kupcowi" zosta-wało mi 20 fenigów - dość na bochenek
chleba. Któregoś dnia zapłaciliśmy ekstra naszym gospodyniom, żeby nam
zagrzały wody i popraliśmy naszą bieliznę - pierwszy raz od wyjazdu. Poszedłem
tego dnia na mój papierosowy handel bez bielizny, która długo schła w zimnym
mieszkaniu. Nie powiem, żebym się zgrzał na Kurfürstendamm.
W
tym okresie za pośrednictwem rodaków już tu trochę zasiedziałych zetknęliśmy
się z pewnym starszym panem, Polakiem, który podobno przyjeż-dżał tu od
czasu do czasu ze strefy angielskiej w poszukiwaniu swieżych wiadomości z
Kraju. Wziął mnie ten jegomość wraz z Jankiem do kawiarni na ciastka i
bardzo nas wypytywał o wszystko, co się dzieje w Polsce. O sobie i swej
organizacji mówił niechętnie i mało, robił tylko mgliste obietnice, co do
możliwości pomocy w wydobyciu się z Berlina. Spotkaliśmy się z nim
dwukrotnie w ciągu kilku tygodni; robił wrażenie, że czuje się nieswojo w
Berlinie. Na wszelki wypadek wyciągnąłem od niego jego adres, choć ani
Janek, ani ja nie liczyliśmy na jakąś pomoc z jego strony. Wiedzieliśmy
tyle, że pracuje dla Anglików.
Co
do tych ostatnich, to któregoś dnia dostałem pisemne wezwanie do stawienia się
w tzw. Lancaster House (jeden z niewielu niezniszczonych budynków biurowych, w
którym mieściła się komenda angielska w Berlinie), w pokoju No.272. Poszedłem
na drugi dzień. Przyjął mnie, zresztą bardzo uprzejmnie, tym razem Anglik mówiący
zresztą doskonale po niemiecku. Spędziliśmy wiele godzin na czymś, co prawie
można było nazwać rozmową na temat sytuacji w Polsce pod względem
ekonomicznym, politycznym, społecznym. Interesowały go nastroje ludności i
moje poglądy na dalszy rozwój sytuacji.
Oczywiście
nie miałem powodu czegoś na ten temat ukrywać przed Anglikami - mój brak
lojalności w stosunku do reżimowej Polski był szeroko notowany w archiwach
U.B.
Kiedy
wywiad zaczął się przeciągać, mój rozmówca kazał przynieść kanapki
(nie ciastka) i herbatę z miejscowej stołówki, i gadaliśmy aż do końca
godzin biurowych. Spytał mnie, czy mógłbym jeszcze przyjść nazajutrz, ale
powiedziałem, że nie mogę, bo załatwiam sobie wyjazd na Zachód. Wcale się
nie zdziwił, ale ponieważ bardzo mu zależało na dokończeniu naszej
konwersacji, więc podał mi swój adres prywatny i zaprosił mnie do siebie na
wieczór.
Spytałem,
czy mogę przyjść z kolegą - chciałem wziąć ze sobą Grünberga, którego
znajomość języka niemieckiego była znacznie lepsza niż moja. Poieważ
Anglik nie miał nic przeciwko temu, więc poszliśmy we dwóch do dzielnicy
zamieszkałej przez personel okupacyjny. Mój znajomy mieszkał sam w oddzielnej
willi.
Kolacja
była trochę po kawalersku podana, ale myśmy nie byli wybredni. Przegadaliśmy
cały wieczór, wypaliliśmy masę papierosów i wypili, co nasz gospodarz miał
do wypicia. A że usiłował on dotrzymać nam kroku, pijąc po polsku bez
rozrzedzania, więc pod koniec miał już trochę w czubie.
Żegnając
się życzył mi powodzenia i dał mi jedną cenną wskazówkę: "Gdybyś
kiedyś miał jakiś kłopot z władzami alianckimi na Zachodzie,
powiedz im, żeby cię sprawdzili w Lancaster House w Berlinie, pokój
No. 272". Bardzo mi się ta rada w przyszłości przydała.
Jak
już poprzednio wspominałem, nie ustawałem w szukaniu sposobności do
wydostania się z Berlina dalej na zachód. W trakcie moich wędrówek po mieście
zauważyłem, że jest tu dość duża ilość tzw. biur podróży (Reisebüro).
Nie sądziłem, że są one głównie do załatwiania wycieczek np. do Moskwy,
która była wówczas bardzo mało popularna w Zachodnim Berlinie. Ergo, musiały
te zakłady mieć coś wspólnego z jazdą w kierunku zachodnim. Zacząłem je
po kolei odwiedzać z głupia frant pytając się, czy mogę u nich załatwić
przejazd do Niemiec Zachodnich. Przyjmowano mnie wszędzie uprzejmie i z całą
gotowością do załatwienia sprawy, ale niestety wszystko rozbijało się o
konieczność posiadania przeze mnie, poza dowodem osobistym, specjalnego
paszportu na tranzyt między Berlinem a Niemcami Zachodnimi, tak zwanego
"Interzonenpass".
Podejrzewałem,
że w tym mieście, w którym prawie wszystko można było wówczas kupić, i
zwykle nie bardzo drogo (np. sowieckiego sierżanta schwytanego w pijanym stanie
można było sprzedać Amerykanom za 500 zachodnich marek), przejazd na Zachód
da się jakoś "na czarno" załatwić. Nie zrażałem się więc w
moich wizytach do agencji podróży. Wreszcie, gdy po którejś z kolei odmowie
zabierałem się do odejścia, jeden z pracowników firmy odwołał mnie na
stronę i bez większych ceregieli powiedział mi, że za sumę czterdziestu
marek od osoby, ma on kogoś, kto może dostarczyć potrzebnych dokumentów i
przetransportować mnie do strefy angielskiej Niemiec. Umówiłem się z nim na
spotkanie następnego dnia.
Pozostało
załatwić sprawy finansowe. Między Jankiem a mną mieliśmy zaoszczędzone piętnaście
marek z przydziału na komorne. Pani Jadwiga miała szereg poleceń do
przekazania dla męża, gdybym go mógł po drugiej stronie zobaczyć, ale nie
spieszyła się z zaofiarowaniem dalszej pożyczki. Sprawa jej wyjazdu stale się
przewlekala i z wyjazdu nic by pewnie na razie nie wyszło, gdyby nie nasz sąsiad
z mieszkania, Grünberg,
a właściwie jego Węgierka.
Otóż
Grünberg
miał dziewczynę, z którą chciał się ożenić, ale z szeregu powodów
nie mógł tego zrobić w Berlinie. Po pierwsze, on sam jako
"Staatenloss" prawnie się nie liczył jako człowiek i żadna
władza nie mogła mu udzielić ślubu. Po drugie, dziewczyna miała gdzieś w
rodzinie niemieckich przodków i dlatego została, wraz z tysiącami podobnych
Wegrów, wysiedlona do strefy sowieckiej Niemiec. Mieszkała w rosyjskim
sektorze Berlina w domu dla dziewcząt, miała niewiele ponad szesnaście lat i
miała jakąś daleką ciotkę za prawną opiekunkę. Ta jednakże nie chciała
nawet słyszeć o jej małżeństwie z osobą, która legalnie nie istniała i
nie wiadomo właściwie, z czego się utrzymuje.
Nie
widząc innego wyjścia z sytuacji, Grünberg postanowił dziewczynę wyprawić
jakoś na Zachód i za jakiś czas do niej dołączyć. Nie mógł tego zrobić
wraz z nią, bo dziewczę było niepełnoletnie i mógłby być karany za
porwanie (w sprawach cywilnych policja ze wszystkich sektorów współpracowała
ze sobą). Wiedząc o moich planach wyjazdu i kłopotach finansowych, Grünberg
zaproponował, że sfinansuje moją przeprawę, jeżeli ja zabiorę ze sobą
jego dziewczynę i zaopiekuję się nią, zanim on dołączy. Nie bardzo wiedziałem,
co ze sobą zrobię po drugiej stronie, nie mówiąc już o zaopiekowaniu się
szesnastoletnią dziewczyną, no ale do odważnych świat podobno należy. Załatwiłem
z moim pośrednikiem przejazd do Hannoweru na dwie osoby i dałem mu opis mojej
towarzyszki. Cała sztuka z przemytem ludzi polegała na tym, że zarówno
"Interzonenpass", jak i "Personalausweiss" w owym czasie nie
były zaopatrzone w fotografię posiadacza. Miały tylko jego opis i odcisk
palca. Ludzie zajmujący się przewozem (coś w rodzaju dalekobieżnych taksówek),
używając swych przyjaciół, wspólników i autentycznych dowodów osobistych,
uzyskiwali od władz okupacyjnych autentyczne Interzonenpassy. W Berlinie właściciel
auta lub pośrednik "dopasowywał" dokumenty do osoby, oczywiście nie
martwiąc się o autentyczność odcisku palca. Dużą rolę naturalnie odgrywała
w tym wszystkim wrodzona naiwność Niemców, jeżeli chodzi o wszelkiego
rodzaju fałszerstwa. Pewnie też dlatego, co zauważyłem w moich późniejszych
kontaktach ze szmuglerami, nie mieli oni dużo zaufania do swych rodaków i
woleli robić interesy z takimi jak ja.
Któregoś
styczniowego ranka, jeszcze przed świtem, moja towarzyszka i ja spotkaliśmy się
w umówionym miejscu z naszym przewoźnikiem, który już miał ze sobą dwoje
pasażerów, zdaje się legalnych tubylców. Oboje znaliśmy szczegóły naszych
nowych tożsamosci, ale dokumenty były w rękach kierowcy, który według
regulacji tranzytowych był odpowiedzialny za pasażerów. Ruszyliśmy po
pustych jeszcze ulicach w stronę autobahnu - korytarza na Zachód.
Jak
przy wjeździe kilka tygodni temu, trzeba było przekroczyć tzw.
"Ring", pierścień posterunków na wszystkich drogach wiodących do i
poza Berlin. Tym razem punkt kontrolny był w pobliżu podmiejskiej miejscowości
Babelsberg.
Nie
zatrzymani minęliśmy graniczny posterunek angielskiej MP (military police - żandarmeria
wojskowa) i jadąc wolno, jak przykazywały znaki drogowe, przez kilkaset metrów
pasa granicznego (Nomansland), zatrzymaliśmy się na wysokości budki strażników
bezpieczeństwa sowieckiej strefy Niemiec.
Ponieważ
Rosjanie usiłowali dać strefie sowieckiej pozory niepodległego państwa, więc
na wszystkich punktach granicznych personel rosyjski był niewidoczny.
Volkspolizei spełniała funkcję straży granicznej.
Nasza
pierwsza konfrontacja przeszła bez żadnego incydentu. Policjant podszedł do
auta, przejrzał papiery kierowcy, wziął z jego rąk podane cztery
Interzonenpassy i po kolei wywołał nas po nazwisku. Nie wydawało się, żeby
coś podejrzewał. Jak to się podobno często zdarzało, nie porównywał nawet
z dowodami osobistymi. Za chwilę byliśmy znów w drodze. Jechaliśmy autostradą,
która, według miedzynarodowej umowy między państwami okupującymi Niemcy,
stanowiła wraz z jedną linią kolejową i dwoma trasami powietrznymi korytarz,
mający
gwarantować zachodnim aliantom wolny dostęp do Berlina. Oczywiście,
poza korytarzem powietrznym, Rosjanie przepuszczali lub zatrzymywali kogo
chcieli, bez żadnych dla siebie konsekwencji.
Nie
pamiętam już dzisiaj ile czasu to zabrało, ale droga dłużyła się nieznośnie,
tym bardziej, że poza rzadką wymianą kilku słów między kierowcą, a
niewiastą siedząca obok niego, nikt więcej się nie odzywał. My we dwoje
udawaliśmy, że się nie znamy, a poza tym mimo, że moja towarzyszka mówiła
płynnie po niemiecku, a i ja w ciągu miesiąca ciągłego używania byłem dość
dobry, ale z akcentem nie zawsze mogłem sobie poradzić. Poza tym w tamtych
czasach w Niemczech, przypadkowi towarzysze podróży nie wdawali się we
wzajemną konwersację. Po kilku godzinach oglądania przez okno dość
jednostajnego krajobrazu, zatrzymano nas znowu mniej więcej w połowie drogi na
punkcie kontrolnym, na wysokości Magdeburga. Mieliśmy tam dość denerwujące
pół godziny, kiedy kazano nam wysiąść z samochodu i każde z nas musiało
indywidualnie przejść przez wąski korytarz w pobliskim budynku, gdzie
policjant przeglądający nasze papiery, zadawał kilka prostych pytań o
nazwisko, punkt docelowy, itp. Jak się okazało, była to jedna z czasem
stosowanych szykan i wkrótce byliśmy znów w naszym samochodzie i w drodze do
ostatniej przeszkody - punktu granicznego w Helmstedt.