Niewidzialna
obręcz zaciskała się coraz ciaśniej; system oparty na strachu, podejrzliwości
i zakłamaniu powoli jak robak podgryzał moralne korzenie społeczeństwa.
Czołówka literacko-intelektualna na-rodu z zapałem nowonawróconych
oddała się całkowicie do dyspozycji odpowiedniego ministerstwa.
Powieści, jak np. "Popiół i diament", napisane z dużą dozą
literackiego talentu, warte były dla reżymu dużo więcej, niż tysiące
propagandowych przemówień czy plakatów opiewających zdobycze władzy
ludowej.
Coraz
częściej ludzie gdzieś znikali i nikt o nich więcej nie słyszał. Dochodziły tylko głuche słuchy o tym, co się dzieje w
mokotowskim więzieniu i na 11-go Listopada.
Kiedyś
na Pradze, przenocowałem wtedy w gościnnym domu Waszczuków i właśnie czekałem
na tramwaj, kiedy zwróciła moją uwagę kobieta w śred-nim wieku, biednie
ubrana, która, jak to często robią pijani, stała trzymając się słupa. Było to na Grochowskiej w okolicy placu Szembeka; stałem
swoim zwyczajem trochę na boku, niby to na przystanku, niby to przechodzień.
Obecność pijanej kobiety na przystanku nie była w tym okresie rzadkością
nawet przed południem, ale tu coś nie pasowało.
Przyjrzałem się jej dokładniej. Widziałem,
że się trochę zataczała, gdy podchodziła do słupa, ale nie był to krok
pijanego, raczej mozolny wysiłek kogoś bardzo zmęczonego.
Widać było, że nie łatwo dostanie się do tramwaju.
Podszedłem do niej nieznacznie, bez zwracania zbytniej uwagi, i półgłosem
spytałem co jej jest i czy mogę pomóc? Spojrzała na mnie w milczeniu.
Strach i nieufność była w jej oczach.
"Z więzienia?" -spytałem.
To ją trochę rozbroiło. "Tak,
z Mokotowskiego, wypuścili mnie dziś z rana" - dodała w formie wyjaśnienia.
A potem już bardziej ufnie: "Proszę mi pomóc do tramwaju, ja muszę
tam pojechać".
Pojechałem
z nią razem. Okazało się, że od
wczesnego rana wędruje z Mokotowa na odległe ulice Grochowa, aby dostarczyć
wiadomość o towarzyszce z więzienia do jej rodziny.
Nie powiedziała mi tego wyraźnie, ale z jej upartego twierdzenia, że
musi znaleźć tę ulicę, że musi tam dotrzeć, łatwo się było domyślić.
Gdy milczała, wargi jej poruszały się - pewnie powtarzała adres, by
nie zapomnieć. Było już chyba południe,
gdy po mozolnym szukaniu wreszcie znaleźliśmy właściwy dom na jednej z
bocznych, mało komu znanych uliczek. Już
poprzednio chciałem ją wyręczyć, proponowałem, by poczekała na ławeczce,
a ja zaniosę wiadomość. "Nie,
muszę sama" -odrzekła. W
pobliżu poszukiwanego domu zostawiłem ją samą, powiedziałem, że zaczekam
na najbliższym skrzyżowaniu ulic.
Wróciła
po blisko godzinie. Była wyraźnie
u kresu sił, ale widać było, że spadł jej ciężar z serca.
Spytałem co dalej? Nie
wiedziała. Czy ma kogoś w
Warszawie? "Nie, nikogo".
Wiedziałem, że nie jadła od wczoraj.
Dała się zaprowadzić do jakiejś restauracyjki.
Wypiła szklankę mleka i zjadła małą bułkę.
Nie bardzo wiedziałem co z nią zrobić.
Nie mogłem jej po prostu zostawić na ulicy, a nie miałem jej gdzie
zabrać - sam co wieczór szukałem noclegu, czasem u znajomych, których było
coraz mniej, często w stajni na bocznicy, czy
na stole w biurze znajomej restauracji.
Na szczęście przypomniałem sobie przyjaciół w Caritas Academica przy
kościele Św. Anny. Nie byłem tam
już od jakiegoś czasu, by nie narażać swoją obecnością tej pożytecznej
instytucji i związanych z nią ludzi, ale liczyłem, że kogoś tam zastanę.
Zabrałem moją podopieczną tramwajem aż na Krakowskie Przedmieście i
zostawiłem ją w pobliskim kościele - bodajże Wizytek - w pustej ławce, a
sam poszedłem do pobliskiej Św. Anny.
Na
szczęście w Caritas była jeszcze sekretarka, starsza pani, która trochę nam
matkowała. Ucieszyła się, gdy
mnie zobaczyła po dłuższej nieobecności, ale nie pytała o powody. Wytłumaczyłem jej z czym przy-szedłem. Przejęła się, ale miała pewne obawy co do tożsamości
tej osoby i mej pewności, że nie jest to ktoś nasłany, itp. Była to dobra i ludzka osoba, i wiem, że nie odmówiłaby
pomocy, ale było już późne popołudnie
i bałem się, że niedługo będą zamykać kościół i wyproszą na ulicę
moją znajomą. Na szczęście
nadeszła Czesia Popiel. Tej słonecznej
dziewczyny nie trzeba było przekonywać. Kiedy
wróciłem z nią do Wizytek, moja przypadkowa znajoma spała znużona w kościelnej
ławce. Oddałem ją Czesi.
Wiosna
49-tego roku; już blisko pięć lat władzy ludowej, a nie jest lepiej mimo tak
zwanej odbudowy. Stale zwala się
niepowodzenia gospodarcze na zniszczenia wojenne, no i na rodzimą "reakcję",
której niedobitki władza ludowa tępi bez odpoczynku.
Kiedym
ostatni raz po kryjomu opuszczał Węgrów, nie mogłem nawet marzyć o
publicznych środkach komunikacji. Był
piękny majowy ranek, niedziela, Wniebowstąpienie Pańskie.
Nikogo nie było o tej porze nad brzegami Liwca.
Przeszedłem most w drodze na Krypy, potem w lewo polną drogą na Liw.
Może z kilometr za Krypami grunt się z lekka podnosi.
Stanąłem na chwilę. W świetle
poranka widać było cały Węgrów. Kościół
Farny ze swymi dzwonnicami, rynek, nawet zdało mi się, że widzę między
drzewami odbicie słońca od blachy dachu rodzinnego domu. Stałem samotny wśród pól zielonych i patrzyłem długo.
Podmuch wiatru przyniósł głos dzwonu od Fary, niby uścisk ręki na
drogę.
Dobrze
już po południu dotarłem do Kałuszyna.
Miałem tam znajome małżenstwo i liczyłem, że będę mógł
przenocować.
Z
ruchliwej głównej ulicy, która była zarazem szosą warszawską, skręciłem
w boczną wiodąca do moich znajomych. W
pewnej chwili uderzyła mnie dziwna pustka na tej ulicy.
Dosłownie ani żywej duszy..., za chwilę zrozumiałem.
Rzucone w poprzek ulicy, z rękoma rozrzuconymi w obie strony, leżało
ciało młodego mężczyzny. Spod
krwawej na piersiach koszuli błyskał w słońcu medalik na sznurku.
Roje much siadały na zaskrzepłych ranach i na otwartych w śmierci
oczach.
Domyśliłem
się, że jest to słynny w tych stronach "Gajowiak", którego oddział,
chyba jeden z ostatnich, rozbiły niedawno silne zgrupowania KBW, choć jego
samego wtedy nie schwytali. Musieli
go teraz dopaść samego na skraju sił. Rzucili
go w kurz ulicy na postrach "reakcji" i na chwałę "ludowej
demokracji".
Gdy
nie zwalniając kroku mijałem sponiewierane zwłoki, chyba po raz pierwszy w życiu
poczułem nagą, niczym nie zmitygowaną nienawiść.