Nadchodziła
burza od wschodu; od tygodni, zwłaszcza wieczorami słychać było głuche
dudnienie artylerii. Linia frontu była coraz bliżej. Przygotowania do
wyczekiwanej tak długo otwartej
walki z okupantem nabierały coraz szybszego tempa.
Przez
szereg wieczorów z tyłu sklepu J.
Patockiego przy rynku robimy butelki zapalające. Kilka setek butelek po wódce
- benzyna, cukier, klej, kalihypermanganicum, papier woskowy, no i kieliszek
kwasu siarkowego na butelkę jako zapalnik.
Wszystko
to trzeba było przewieźć do rucheńkiego lasu. Las rucheński - czegoż tam
nie było. Zdobyczne materiały ze wszystkich "robót" były tam
magazynowane; czy to było masło, czy kilkaset par niemieckich wojskowych butów;
wystarczyło przywieźć do lasu i
wrzucić pod stos ściętych gałęzi, a już miejscowy gajowy ze swymi
pomocnikami schowali wszystko jak potrzeba.
Tam mieścił się też
główny magazyn broni. W nagłej potrzebie las ten dawał również
bezpieczne schronienie dla rannych i zbiegów. Las rucheński był całkowicie
nasz.
Lipiec
1944 roku; przygotowania do akcji "Burza". Zabieram kilku ludzi z węgrowskiego
plutonu i jedziemy do rucheńskiego lasu, aby pobrać, przygotować i przewieźć
broń dla batalionu "Poraja", który
będzie operował w północnej części
Obwodu. Sąsiedni batalion
"Wolskiego" również fasuje broń z magazynu. Kilku moich ludzi włączając
mego brata ze spandauem wzmacnia ubezpieczenie tej operacji, gdyż w przyleśnych
wioskach są silne oddziały Wehrmachtu. Masa roboty; rusznikarze uwijają się
jak mogą; wszystko idzie dość sprawnie. Okazuje się, że muszę wrócić do
Węgrowa po jakieś konieczne materiały z naszym oficerem organizacyjnym. Biorę
wóz jednokonny, w/w oficera i jednego z mych ludzi: Józka
Skórkę, który się umie znaleźć w potrzebie.
Jesteśmy po cywilnemu, tylko buty oficerki połyskują podejrzanie. Ja powożę. Na wszelki wypadek siedzę na FN-ie. Wyjechaliśmy
z lasu. Kilkaset metrów drogą, między
zbożami..., nagle podjeżdża konno dwu niemieckich żołnierzy. Chwilę jadą
równolegle z nami. Jeden z nich pokazuje gestem ręki, że chce wóz i konia.
Udajemy, że nie wiemy o co chodzi. To go zdenerwowało; krzyknął:
"Raus"! Na tę komendę poderwaliśmy się. Wyrwałem pistolet spod
siedzenia: "Hände hoch"!
Jeden był sprytny, dał nurka w żyto i koń go zasłonił na chwilę. Drugi
usiłował ucieć konno. Strzelamy we dwóch z Józkiem - Niemiec pada. Podchodzę
do niego; jest nieprzytomny, ale jeszcze żyje.
Wrzucamy go na wóz, chwytamy konia i zawracamy do lasu.
Może być gorąco.
Przy
stanowiskach ubezpieczenia zastajemy pięcioosobową grupę przedfrontowego
wywiadu sowieckiego. Dobrze uzbrojeni w broń automatyczną, posiadają nadajnik
radiowy. Zainteresowali się rannym Niemcem; zbierają wiadomości dotyczące
niemieckich jednostek wojskowych.
Nie
tracę czasu; tym razem pieszo wydostaję się z lasu od strony Ruchny. Krótko
po moim odejściu jeden z naszych patroli natknął się na Niemców, którzy w
znacznej sile weszli do lasu. W wyniku krótkiego starcia zginął pchor. Czesław
Wielądek. Kilka serii ze "spandau" wytłumaczyło Niemcom niewłaściwość
ich zachowania. Bardzo szybko wycofali się z lasu. Późnym popołudniem jestem
z powrotem. Na południowej gajówce spotykam się z Komendantem Obwodu i jego
sztabem. Rosyjscy wywiadowcy też tam są. Niemiec nie żyje; nie wiem czy skonał
z ran, czy wykończyli go Rosjanie.
Żegnam
się z kolegami ze sztabowego oddziału "Wolskiego", w którym spędziłem
wiele miesięcy. Mój przydział na
"Burzę" jest u "Poraja". Już po ciemku zabieram swoich
ludzi i wozy z bronią i wyruszamy do leśnego kompleksu Stołyń, na
koncentrację kompanii. Na prawo od
nas, od wschodniej strony, niebo pokrywa się łuną; widać eksplozje bomb
zapalających. To płonie Sokołów
zaatakowany przez eskadrę rosyjskich "kukuruźników" w bezszelestnym
locie ślizgowym. Słyszymy ich,
gdy zastartowały swe silniki.
W
Stołyniu już na nas czekają. Sporo organizacyjnego bałaganu. Pytając się o
drogę przyjaznych ludzi dociera do nas proboszcz węgrowski, ks. Kazimierz
Czarkowski. Siada na skrzyni z
amunicją i pod sosną spowiada żołnierzy idących do walki. Każdy penitent
odkłada na chwilę broń i przyklęka pod wygwieżdżonym niebem. "Bóg
jest tuż" jak mówi harcerska pieśń. Ksiądz skończył, pobłogosławił
i odszedł.
Rozdział
broni i innych materiałów. W ciemności ładujemy wozy..., nagle wybuch...,
krzyki i jęki. To granat; pewnie
"sidolka". Jest kilku rannych, niektórzy nawet ciężko. Na
szczęście szpital na Klimowiźnie niedaleko. Wkrótce wóz z rannymi jako tako
opatrzonymi przez naszego medyka, którym jest
farmaceuta Mazurczyk, wyrusza do szpitala ze zbrojną eskortą pod dowództwem
Mariana Wangrata. Nasz "doktór"
odciąga mnie na stronę i mówi, że muszę go operować. Okazuje się, że
dostał odłamkiem w pośladek. "Spuszczaj spodnie" - mówię. Opalam
ostry nóż nad ogniem zapalniczki i przy świetle latarki wydłubuję z mięśnia
mały kawałek blachy. Mocno jodynuję i według wskazówek pacjenta przylepiam
kawałek gazy. Operacja skończona.
Wyruszamy
w pośpiechu. Prowadzi przewodnik, który zna przejścia między pozycjami wojsk
niemieckich. Trzeba dotrzeć przed świtem gdzieś w rejon
Stoczka, gdzie zbiera się
reszta batalionu.
*
* *
Stoimy
w okolicy Miednika; ubezpieczam z drużyną na
skraju lasu. Późnym popołudniem nadbiega goniec z rozkazem zwinięcia
placówki i dołączenia do batalionu, Jesteśmy już blisko, gdy na lewo od nas
rozlegają się strzały, z początku z rzadka, a za chwilę coraz częściej.
Biegniemy. Między drzewami nasi ludzie. Zobaczył nas "Poraj", dowódca
batalionu... . "Radek nacieraj" - woła i pokazuje ręką kierunek.
Wydaję rozkaz: "Rojem naprzód" - chwilę biegniemy; na prawo od nas
biegną inni; strzelanina coraz bliższa; i znów: "Padnij i ognia!". Nie widzimy nieprzyjaciela bo zarośla zasłaniają.
Grzechot strzałów, zwłaszcza broni maszynowej jest wprost niesamowity. Janka
(Basika) bren aż się prawie zachłystuje krótkimi seriami. Kule niemieckie
odszczepują wióry z drzew... .
Po
jakimś czasie orientuję się, że Niemcy przestali strzelać. Nie spodziewali
się takiego przyjęcia i dali nogę. Wstrzymujemy ogień; czekamy - mogą wrócić...
. Nadchodzi "Poraj"; pada rozkaz: "Drużynami odwrót";
""Radek" ubezpieczasz", oderwanie się batalionu.
Dopiero potem dowiedziałem się, że zginął Lasota.
*
* *
Batalion
zwija biwak. Zostaję z drużyną dla zrobienia porządku w małym osiedlu i
zatarcia śladów. Wreszcie
ruszamy, by dołączyć do batalionu. Okazuje się, że ich nie ma w oznaczonym
miejscu. Idziemy dalej w tym samym
kierunku i docieramy do skraju lasu. Przed nami pole kartofli i w odległości
kilkuset metrów - słomą kryta stodoła. W tej chwili zza wzgórza wyłania się
konny oddział Niemców w sile mnie więcej plutonu. Jadą wprost na nas. Nie
widzą nas i możemy się cofnąć w bok, ale w takim wypadku mogą wjechać na
nasz batalion, który jest gdzieś w pobliżu i wcale się ich nie spodziewa.
Trzeba ich zatrzymać. Przyczajamy się w kartoflach. Kiedy już Niemcy minęli
stodołę otwarliśmy ogień. Jeden bren i około dziesięciu karabinów robi na
nieprzyjacielu pewne wrażenie; chronią się za stodołę. "Po
stodole" - wołam do Janka przy karabinie maszynowym. Angielska amunicja w
brenie ma co piątą kulę zapalającą. Nawet w dzień widać ich błyski.
Przez chwilę nic się nie dzieje..., aż nagle cała stodoła w ogniu. Niemcy
wymykają się na piechotę pod zasłoną dymu, ostrzeliwując się gęsto. Między
nami tu i ówdzie wyskakują z zagonów kartofli grudki piasku. M. Tomczuk,
amunicyjny przy brenie nagle syknął. Miał za szeroko rostawione nogi. Kula
przecięła mu but i skaleczyła nogę. Doczołguje
się do nas goniec z batalionu: "Oderwać się od nieprzyjaciela i dołączyć".
Wycofujemy się do lasu; Niemcy nas
nie ścigają.
*
* *
Upalny
sierpniowy dzień. Leżymy przyczajeni w sosnowym zagajniku i pieczemy się w
upale. Jesteśmy blisko frontu, między
jednostkami armii niemieckiej. O kilkaset metrów od nas kilka baterii artylerii
niemieckiej strzela nieustannie ponad naszymi głowami. Nie ma mowy o wyjściu
stamtąd przed nocą. Witek Strąk, mój zastępca, ma krople miętowe i cukier;
każdy dostaje łyżeczkę cukru z kroplami. Trochę to zaspakaja pragnienie.
Artyleria
ucichła wieczorem. Późno w nocy wychodzimy z "kotła". Na nasze
szczęście Niemcy o nas nie wiedzieli. Znów idę z drużyną na szpicy. Już
się tak utarło, że ja ze starowiejską drużyną z przodu, a Zyzio Klem,
"Zbyszko" z węgrowską z tyłu, albo na odwrót. Pochód za pochodem.
Ludzie
bardzo zmęczeni, śpią w marszu. W mojej szpicy dwóch, może trzech
uważa, reszta śpi i idąc i potykając się. Co chwila przecieram oczy, bo mi
się zdaje, że coś widzę, ale to tylko zmęczenie. W pewnym momencie słyszę
od czoła parsknięcie konia. Po cichu zatrzymuję szpicę i cały batalion.
We dwu podchodzimy ostrożnie bliżej... . Przed nami w lesie całe
obozowisko. Wozy, wyprzęgnięte konie, ludzie na wozach i na ziemi, śpią
pokotem. To "SS Galizien",
uchodzący ukraińscy renegaci wraz z rodzinami. Śpią bez żadnych wart. Czują
się bezpieczni między Niemcami. Moglibyśmy ich wytłuc, nim by się
przebudzili. Ale za dużo frontowego wojska naokoło. Zajmuję z drużyną
stanowisko ubezpieczające. Karabin maszynowy wymierzony w obozowisko. Robiąc
małe półkole batalion po cichu mija leśną zawadę.
*
* *
Według
rozkazów Komendy AK, z chwilą nadejścia frontu, oddziały czynne w akcji
"Burza" miały przejść na stronę sowiecką. Lasami, zręcznie
wymijając Niemców, którzy są w odwrocie, zbliżamy się do frontu. Jesteśmy
w lasach trochę na południowy zachód od Stoczka. W szpicy idzie oficer i
kilku żołnierzy sowieckich, zbiegłych z niewoli i stanowiących jeden z
plutonów naszego batalionu. Idziemy bokiem leśnej przecinki przylepieni do
drzew, bo noc jasna, księżycowa. Łuny pożarów palących się wiosek wypełniają
horyzont prawie dookoła. Świetliste smugi rakiet sygnałowych i niedaleki łomot
artylerii dopełniają tego niesamowitego obrazu. Wtem kilka krótkich serii z
karabinu maszynowego rozdziera noc tuż przed nami. Przypadamy do gruntu. Leżę
między dwoma drzewami z widokiem na leśną przecinkę, moja drużyna trochę w
głębi. Wszystkie lufy skierowane na wąską przestrzeń między tymi drzewami.
Na moje szczęście nikt nie strzelił.
Jeden
z "naszych" Rosjan zawołał, żeby nie strzelali, że to
"polskije partyzany". Przez chwilę nic się nie dzieje - potem szybka
wymiana zdań; ktoś przechodzi na
tamtą stronę; czekamy dość długo stale przyczajeni w zaroślach. Po pewnym
czasie kilku naszych oficerów w towarzystwie Rosjan pojawia się na
przecince... .
Przechodzimy
powoli z bronią w ręku obok stanowisk sowieckich. Prowadzą nas kilkaset metrów
do tyłu. Świta. Każą nam złożyć broń na ziemi. Oficerowie i
podoficerowie mogą zatrzymać broń krótką.
Niewielka ciężarówka,
przysłana dla pozbierania złożonej
przez nas broni, przejeżdża po
niej z wyraźnym zamiarem zniszczenia jej na naszych oczach.
Ileż to potu i krwi i żyć ludzkich broń ta
kosztowała.
Dowódca
odcinka nie ma najwyraźniej dokładnych instrukcji
co z nami zrobić. Od "Poraja" nadchodzi ostatni jego rozkaz
przekazany szeptem wśród żołnierzy jego batalionu: "Powoli, bez
zwracania uwagi rozejść się".
Wracamy
w kilku bocznymi drogami w stronę Węgrowa.