WĘDRÓWKI
Z TAJNĄ RADIOSTACJĄ
Co
jakiś czas przyjeżdża na nasz teren "Strumień". Jest to jeden z
radiotelegrafistów Komendy Obszaru. Na nasz teren przyjeżdża on na
"granie".
Krótkofalowy aparat nadawczo-odbiorczy mamy ze zrzutów.
"Strumień"
przywozi ze sobą tzw. "kwarce" - małą, niewinnie wyglądającą
wtyczkę, która kontroluje długość fali i jest sercem nadajnika. Pocztą
konspiracyjną nadchodzą zaszyfrowane depesze. "Granie" trzeba
ubezpieczyć. Stacji nadawczej należy również zapewnić dużą ruchliwość,
gdyż Niemcom wystarczą dwa dni, aby nasłuchy goniometryczne i ruchomy tabor
zlokalizowały dokładnie "grającą" stację.
Ubezpieczam
z drużyną "granie". Pierwszy postój na Stawach koło Ludwinowa. Służba
wartownicza przez 24 godziny; trzeba pilnować, żeby się chłopcy nie pospali.
Ci,
którzy nie są na warcie i nie śpią muszą kręcić korbą prądnicy,
która dostarcza
elektryczności do nadajnika.
Ciężka
to robota,
gdyż
trzeba kręcić równo, a za każdym razem, gdy telegrafista
naciska na klucz, to tak jakgdyby naciskał na hamulec.
Poza tym nie wolno przerwać.
"Strumień",
gdy tylko z rana złapie kontakt z Londynem, to nie je i nie pije, tylko naciska
klucz i nadaje z kartki, to znów odbiera i zapisuje litery szyfru.
Czasem kontakt się urywa, to znów trzeba
powtarzać. Tam operatorzy się zmieniają, a on sam aż do zmroku.
Przerwać musi tylko, gdy przelatuje samolot
lub w pobliżu pokazują się Niemcy. Kłopot jest z tą prądnicą,
bo wyje tak,
że słychać ją na całą okolicę.
Toteż musimy lokować się w oddzielnie położonych gospodarstwach.
Po
zapadnięciu zmroku idziemy na nowe miejsce, gdzieś poza Jarnice. Powinniśmy
obejść Węgrów nad Liwcem, ale letnia noc krótka, a wiem, że żandarmi w
nocy nosa nie wysadzą. Idziemy przez miasto. Z przodu i tyłu ubezpieczenie;
"Strumień" z radiostacją w środku. Jest po godzinie policyjnej,
ulice puste, ale wiem, że mieszkańcy nas widzą. Idziemy ulicą Gdańską, wzdłuż
zachodniej strony rynku, dalej w wymarłą teraz dawną Berka Joselewicza. Przed
świtem jesteśmy na miejscu u p. Wrzosków na jarnickich koloniach.
Od
świtu "granie". Prawie, że nie śpię.
Gospodarze nam dogadzają: owoce, miód, świeże racuszki.
Kilku chłopców śpi w rogu
pokoju
dwóch na zmianę kręci.
Sprawdzam karabiny tych co śpią: odwieram w każdym zamek, naciskam
spust i powoli zamykam.
W ten sposób nie męczy się niepotrzebnie sprężyny zamka. Jestem zmęczony
i śpiący. Przy czwartym karabinie
musiałem pomylić kolejność. W momencie, gdy mam już odstawić
karabin machinalnie i bezmyślnie naciskam na spust... . Kula śmignęła mi koło
twarzy, przez sufit i dach blaszany. "Strumień" nawet nie drgnął
tylko nadawał dalej. Na szczęście byliśmy daleko od innych osiedli i z
dobrym widokiem na okolicę.
Skończyliśmy
"granie" tego wieczoru. "Strumień" odjechał w na następne
zadanie, ja zmagazynowałem radiostację, broń i odprawiłem ubezpieczenie
do domu. Gdy dołączyłem do Sztabu Obwodu (tzw. Oddział Wolskiego), w
którym "urzędowałem", i który ubezpieczałem brenem (angielski
lekki karabin maszynowy), dostałem mały objazd za niepotrzebne ryzyko w
przechodzeniu przez miasto. Okazało się, że Niemcy mieli wiadomości, że
przynajmniej kompania wojska przechodziła przez Węgrów, a dowódca jechał na
białym koniu. Kilka ciężarówek żandarmerii ścigało nas aż gdzieś pod Kałuszyn.