PRZEDE
WSZYSTKIM, ZDOBYWAĆ BROŃ!
Duża
część pracy konspiracyjnej poświęcona była przygotowaniom do otwartej
walki zbrojnej,
głównie szkolenie i gromadzenie broni. Różne były tego formy. Pewna
ilość broni była zachowana od czasu kampanii wrześniowej. Kiedyś nawet
szukaliśmy jej na węgrowskim cmentarzu, bo były wieści, że w 1939 roku ktoś
ukrył skrzynkę visów (pistolet polskiej produkcji) w pewnym murowanym grobie.
Poszliśmy nocą i odkopali w "nogach" pieczary grobowej. Owszem, była
w murze wybita duża dziura, ale pistoletów nie znaleźliśmy (w pobliżu tego
grobu, na "samobójczej" części cmentarza, "pochowany"
został później jeden z dzwonów kościoła Farnego w obawie zabrania go przez
Niemców na amunicję - niełatwa rzecz do zrobienia
w tajemnicy).
Poważna
ilość broni była zdobywana,
ale w pierwszych latach wojny nie było tego dość, a dowódstwo nie
pozwalało strzelać do każdego Niemca, którego można
było "wziąć
na muszkę"
ze względu na straszne represje wywierane przez okupanta na ludności
cywilnej.
Potem
przyszły zrzuty.
Dzień za dniem nas-łuch
radiowy
na konspiracyjnych
krótkofalowych odbiornikach. Na końcu popołudniowej, około godziny
17-tej, audycji z Londynu zawsze grają taką
czy inną polską piosenkę i często podają tajemniczo brzmiące
cyfry i litery. Niektóre z piosenek z
dodatkiem
cyfr i liter
oznaczały, że tej nocy mogą być (nie muszą) zrzuty broni na danej
grupie lądowisk.
Kiedy "wygrali" jedno z naszych lądowisk (w Węgrowie nasłuch
był w "gaju" u państwa Małkowskich, obsługiwany przez pana
"Bolesława"), następowała wściekła jazda rowerem, aby
poderwać pluton ubezpieczenia i środki transportu.
Musi to być zrobione bez zwrócenia uwagi, między zapadnięciem zmroku
a godziną 22-gą, uzbroić się, dotrzeć na miejsce zrzutu, ubezpieczyć i
czekać. Ileż to razy trzeba było wrócić z niczym...
Aż
wreszcie.., z głębi letniej nocy..., ledwie uchwytny z początku i gwałtownie
przybierający na sile
grzmot silników
"Liberatora"... . Coś ściska pod sercem..., światła latarek
na polu zrzutowym wska-zują
kierunek..., samolot zatacza łuk..., olbrzymi, ziejący ogniem z rur
wydechowych, cień jest tuż nad nami..., przeleciał..., ciemne plamy
spadochronów i za chwilę
głuche uderzenia metalowych zasobników o polską
ziemię... .
Gorączkowy
ruch - poza ubezpieczeniem wszyscy ładują. Zasobniki z czerwonymi
spadochronami zawierają broń gotową do natychmiastowego użytku w razie
potrzeby. Następuje
krytyczna część zadania.
Niemiecki nasłuch już wie w przybliżeniu gdzie
zrzut miał miejsce. Zanim dzień nadejdzie,
zasobniki muszą być ukryte daleko od miejsca zrzutu, w tymczasowych
schowkach, i ślady muszą być zatarte. Dopiero po kilku dniach, gdy się
Niemcy "uspokoją", nastąpi żmudne przewożenie, według
rozdzielnika, na stałe miejsca przeznaczenia.
A potem prucie spadochronów na koszule i bluzki dla dziewcząt. Paski i
linki ze spadochronów stanowiły spec-jalnie
podatny materiał na damskie drewniane sandałki popularne w tym czasie.
Oczywiście
były również przydziały broni z Komendy
Okręgu (Białowieża) i z zakupów na "wolnym rynku"
również w Warszawie.
Kłopot polegał na tym, że
tę broń i inną kontrabandę
nie tylko trzeba było pozbierać po całym mieście, ale również jakoś
to przewieźć na nasz teren.
Pamiętam
raz - było to w okresie nasilenia kontroli i
łapanek na ulicach -
zameldowałem się
na punkcie kontaktowym dość wcześnie rano. Za chwilę nadszedł kolega
z Siedleckiego Obwodu. We trzech z "magazynierem" Komendy Okręgu
pojechaliśmy gdzieś na
Wolę tramwajem.
Na ulicach aż zielono od patrolujących żandarmów. Zwykle część
patrolu idzie chodnikiem po jednej stronie ulicy a druga część po przeciwnej
stronie zostaje trochę w tyle.
Duże
podwórze w dzielnicy przemysłowej; szereg indywidualnych magazynów czy garaży.
Nasz przewodnik otwiera jeden z nich i wydziela nam nasz
"towar".
Sprowadzam z ulicy dwie ryksze towarowe. Szybko ładujemy. Kolega
siedlecki przy bramie podwórza ostrzega, że nadchodzi patrol.
Mogą wejść w podwórko. Błyskawicznie rozładowujemy. Ryksiarze nie
objawiają najmniejszego zdziwienia.
Gdyby mi dziś, po latach, ktoś powiedział, że można nieznajomemu człowiekowi
z rykszą do wynajęcia tak
bezwzględnie zaufać,
to bym chyba sam nie uwierzył.
Ale ryksiarze w Warszawie, w latach niemieckiej okupacji,
to był swego rodzaju zakon. Nikt, kto nie był
"swój", nie mógł się między nimi utrzymać.
Znów
ładujemy i znowu
to samo.
Za trzecim razem kolega z Siedlec chce dać za wygraną na dziś.
Nie ma chwili do stracenia. Szybko przerzucamy jego ładunek na moją
rykszę. Siadam na wierzch i jedziemy. Ryksiarz przemyka się jak wąż między
patrolami, które sporadycznie zatrzymują i rewidują przechodniów i pojazdy.
Ja ciągnę jednego papierosa za drugim - pomaga mi to w utrzymaniu obojętnego
wyrazu twarzy.
Szczęśliwie w
Śródmieściu już mniej patroli. Niemcy są systematyczni. Obrabiają
zwykle jedną
dzielnicę danego dnia.
Na
podwórzu firmy produkującej między innymi
drewniane skrzynie. Przy pomocy ryksiarza i siedlczaka,
który nadjechał drugą rykszą i
okrężną
drogą, pakujemy nasz towar. Dziś już za późno na ciężarówkę do
Węgrowa,
więc znowu na rykszę
i jadę na ul. Twardą, gdzie mój brat cioteczny
(Zdzisław Barbasiewicz, wówczas kapitan WP),
tkwiący oczywiście
głęboko w konspiracji
i zatrudniony wygodnie jako inspektor elektrowni,
miał mieszkanie u swego przyjaciela
przy wytwórni wód mineralnych. Nikt tu się o nic nie pyta;
płacę ryksiarzowi, ściskamy sobie ręce. Moje skrzynie znalazły
przytułek na noc przy lemoniadzie. Nazajutrz dosta-wiam moje skrzynie do
firmy przewozowej. Kilka dodatkowych
zakupów z prywatnych źródeł i włażę na odkrytą ciężarówkę -
jedziemy. Kłopot
może być na praskiej rogatce, gdzie wszystkie wozy zwykle zatrzymuje
żandarmeria niemiecka dla sprawdzenia
towarów lub dokumentów podróżnych.
Mam wprawdzie przy sobie kilka pistoletów z ostatniego
zakupu,
których nie zdążyłem zapakować - dwa z nich gotowe do użytku - ale
liczę na systematyczność Niemców.
Dwóch żandarmów każe sobie pokazać "kennkarte" i
zezwolenie na podróż do Warszawy. Mam zezwolenie na wyjazd "zum
Laringologen",
wydane przez właściwy urząd i przypieczętowane "Gapem" -
zasługa p. N. Waliłko z kancelarii komisarza miasta Neumana. Inni pasażerowie
też w porządku.
Po
kilku godzinach jesteśmy w Węgrowie. Odbieram
moje paki;
w kilku przeładowujemy je
na konny
wóz. "Ostrożnie chłopcy -
nie przechylajcie".
Całą drogę niepokoiła mnie troska o to, co się może stać, gdy kwas
z akumulatora wyleje się i przemoczy papierowy worek z szedytem (materiał
wybuchowy do robienia granatów), którego w moich skrzyniach
było ponad
sto kilogramów. Kwas na szczęście się nie wylał, więc nigdy się nie
dowiedziałem.