CZASY SZKOLNE I POCZĄTKI PRACY ZAROBKOWEJ
Naukę początkową pobierałem w Pietrzykowicach, w 4-klasowej szkole powszechnej, którą ukończyłem z wynikiem bardzo dobrym. Otrzymałem za to nagrodę w postaci książki oprawionej w czerwone płótno, z wytłoczonymi złotymi literami p.t. "Żywot Jana Kantego". Wraz z kolegami z pierwszej ławki: Władysławem Trznadlem (synem kierownika szkoły), Józefem Fijakiem i Emilem Matlasem, dastałem świadectwo ukończenia szkoły już z Polskim Orłem, gdyż był to rok 1920.
Przez jakieś 3 lata chodził ze mną do szkoły brat mój, Bartłomiej. Bardzo często uczęszczał na naukę, chociaż miał słuch zupełnie zniszczony na skutek uderzenia głową w twardy róg łóżka, gby był małym dzieckiem. Miał jednak dobrą pamięć wzrokową, nauczył się pisać: potrafił podpisywać siebie, każdego z rodziny; nie potrafił jednak przelewać na papier swoich myśli, mógł tylko przepisywać coś. To był jego własny postęp i wynik uczęszczania ze mną do szkoły; żaden nauczyciel nie zajmował się nim. Raz, w czasie przerwy w lekcjach, chłopcy zaczęli Bartłomieja popychać. Tak go to zgniewało, że uderzył pięścią w twarz Władysława Trznadla, aż polała mu się krew z nosa. Kiedy zobaczył to ojciec Władka, kierownik szkoty, nie pozwolił bratu Bartłomiejowi więcej przychodzić do szkoty. Bardzo było biedakowi przykro, że ja idę do szkoły, a on nie. Trzeba było używać siły na zatnymanie go w domu. Nikt z nauczycieli nie zainteresował się ani nawet nie zapytał, dlaczego ten biedny kaleka ma wzbroniony wstęp do szkoły. Było to wielką krzywdą, że nie chciano i nie umiano zająć się upośledzonych chłopcem. W czasie okupacji niemieckiej w latach czterdziestych, Jan Górny wyznaczył Bartłomieja na roboty pnymusowe do Niemiec. Byłem w tym czasie w obozie w Mauthausen. Matka poszła z bratem na punkt zborczy do Zabłocia. Niemiecki żandarm zobaczywszy matkę, spytał przez tłumacza, co matka tu chce? Matka wyjaśniła, że syn jest głuchoniemym, więc ona pójdzie wszędzie gdzie jego poślą. Żandarm kazał im obojgu wracać szybko do domu. Niemiec potrafił wykazać większe zrozumienie dla kaleki, aniżeli swoi ci, co brata wyznaczali na roboty do Niemiec. Bardzo przykro czuję się na myśl jakie koleje życia brat Bartłomiej musiałby przechodzić gdyby rzeczywiście wysłano go do obcego wrogiego kraju.
Pod koniec ostatniego roku mojej nauki w szkole powszechnej przygotowywałem się do egzaminu wstępnego do gimnazjum w Żywcu. Kierownik szkoły w Pietrzykowicach starał się nakłonić matkę, aby dołożyła wszelkich starań i posłała mnie do gimnazjum. Warunki były jednak bardzo trudne i bieda zaglądała w oczy. Ojciec nie powrócił jeszcze z wojny, matka sama borykała się z twardym losem, bo w domu były dwie młodsze siostry i starszy brat - kaleka. Cały nasz majątek stanowiła drewniana chata, pola uprawnego 1 ¼ hkt. i jedna krowina. Aby opłacić podatek roczny, kupić opał na zimę, zapłacić robotnika w polu, dokupić żywności, trzeba było spnedawać część masła, jaj, a często i cielaka. Lecz uzyskane z tego pieniądze nie wystarczały, dlatego też matka i ja pracowaliśmy dorywczo u bogatszych sąsiadów. Jeden sezon wiosenny przepracowałem przy sadzeniu wikliny wzdłuż brzegów Soły. Kilkakrotnie brałem udział w polowaniach na terenie Pietrzykowic, Kaboty i Kalonka, w charakterze gońca między strzelcami. Funkcje te otrzymywałem przez poparcie kolegi Adama Barona, którego ojciec te polowania organizował. Płacono wtedy takim gońcom 2 zł. dziennie. Miałem wtedy szczęście być wyróżnionym spośród zatrudnionych 50 moich rówieśników, kiedy baron von Klobus z Łodygawic zaangażował mnie do noszenia mu torby z amunicją, powiadomił mnie abym się co roku zgłaszał do tej samej usługi. Za to otrzymywałem 5 zł. i baronowski obiad u Zarazika w Kalonce. Baron von Klobus miał piękny i duży park przy zamku, dwa duże majątki w Lipowej i w Łodygowiczach, oraz liczną służbę. Hitlerowcy po wkroczeniu na ziemie polskie żądali, aby baron podpisał listę folksdeutsche'owską, odmówił, więc odebrano mu majątek.
Według swojego życzenia został pochowany na łodygowickim cmentarzu, pośród ludzi, między którymi żył, którymi opiekował się i pomagał w nieszczęściach. Pozostawił po sobie najlepsze wspomnienia. W tak trudnych warunkach nie mogło więc być znowy o moim
pójściu do gimnazjum. 28 kwietnia 1921 r. poszedłem z matką do Zywca, do fabryki maszyn i odlewni "Lechia”, ażeby prosić o miejsce w warsztacie ślusarskim w celu wyuczenia się fachu. Dyrektor fabryki, pan Łączkowski, przyjął nas niezbyt uprzejmie twierdząc, że nie ma dla mnie miejsca ani w ślusarni, ani też w odlewni. Kiedy jednak pokazałem moje świadecstwa gdzie były same bardzo dobre oceny, pan Łączkowski zmienił zdanie i powiedział, że znajdzie dla mnie miejsce w odlewni. Nie zdawałem sobie sprawy, jaka to jest praca. Dyrektor zaprowadził mnie i matkę do magazynu, .gdzie lśniły na półkach gotowe odlewy. To mi się podobało, zgadziłem się na pójście do terminu na odlewacza. Zostałem przyjęty i terminowałem od 28 kwietnia 1921 roku do 12 maja 1924, a potem jako czeladnik pracowałem do wiosny 1928 r., to jest do czasu gdy "Lechia" zbankrutowała. Główną produkcją tej firmy było wykonywanie kompletnych urządzeń młyńskich, oraz dodatkowo odlewy dla okolicznych fabryk, jak Ruebnera w Zabłociu, Bydlińskiego, Rybarskiego i Mojżeszka w Żywcu czy też Sauera w Bielsku. Na początek płacono mi 3 marki na godzinę, a za małą białą bułkę płaciło się 2 marki. Później wprowadzono złote polskie. W trzecim roku mojego terminu otrzymałem pracę akordową, że z ogólnej zarobionej sumy potrącano mi 25 procent. Wysokość płacy za wykonane odlewy była ustalona przez majstra odlewni przy pomocy tabeli ustalonej przez zarząd fabryczny i Związek Metalowców - oddział Bielsko-Biała. Najpierw był moim majstrem Czech Herliczka, a potem Niemiec Karol Bohm.
Pracowałem w odlewni po 6 dni w tygodniu: od poniedziałku do piątku po 8 godzin, oraz w sobotę 5 godzin. Nie było nocnych zmian. Odlewy były robione dwa razy w tygodniu, w śrady i piątki. Wybijanie odlewów odbywało się następnego dnia, w czym brali udział wszyscy robotnicy, z wyjątkiem samych odlewaczy. Ci ostatni mieszkali w Bielsku-Białej i Węgierskiej Górce skąd dojeżdżali pociągiem do pracy. Do wykańczania odlewów zatrudniano ludzi z Żywca i okolic. Razem ze mną uczyli się fachu Franciszek Bydliński z Żywca, Jan Mrowiec z Pietrzykowic, Szczepan Adamczyk i Stefan Kostka z Zarzecza, Franciszek Stasica z Moszczenicy, Leon Chałupnik ze Sporysza, oraz Alfred Bysko z Lipowej. Robotnicy "Lechia" należeli do Zw. Robotników Metalowców, oddział Bielsko-Biała, w ramach Polskiej Partii Socjalistycznej. Zebrania odbywały się w wynajętym lokalu w rynku w Żywcu. W ciągu 8 lat mojej pracy było kilka strajków. Jak i dzisiaj w Kanadzie, pilnowaliśmy, aby nikt nie pracował. Zdarzały się jednak wyłamywania. Pamiętam, jak stolarz ze Starego Żywca po wyjściu z fabryki został opluty przez pikiety strajkujących.
Nie było wtedy łatwych warunków aby odlewnia mogła dobrze prosperować. Same odlewy zasadniczo nie były ciężkie. Do wożenia koksu, złomu żeliwowego, surowca, czy gotowych odlewów brano chłopskie furmanki. Często byłem wysyłany do Sporysza w sąsiedztwie Żywca ażeby gospodarz Suchoń z dwoma innymi gospodarzami jechał jednokonnym wozem do odległego o 20 km. Bielska, aby zawieźć tam odlewy, a przywieźć koks. Wiem stąd, że nie kupowano do pieca kopułowego w odlewni wysokiej jakości twardego koksu górnośląskiego który był drogi. Używano koks miększy i tańszy, jakim opalano piece do centralnego ogrzewania i jaki też brali kowale do kuźni. Około 1925 roku dopiero fabryka kupiła używaną 2-tonową ciężarówkę Chevrolet. Pomocnicze urządzenia w "Lechii" też były dość prymitywne, na przykład mieliśmy tylko dwa dźwigi, które operowało się ręką: przy jednym trzeba było kręcić korbą, aby obracał się, a przy drugim ciągnęło się na łańcuch, aby posuwał się po szynie. Mając 17 lat uzyskałem świadectwo czeladnika odlewacza i pracowałem w "Lechii" w Żywcu. Pamiętam, jak z każdą wypłatą spieszyłem do domu, do Pierzykowic, aby w ręce Matki złożyć swój zarobek tygodniowy i w ten sposób dopomóc w utrzymaniu domu i młodszego rodzeństwa, oraz nieco ulepszyć warunki mieszkaniowe. Wraz z Ojcem przeprowadziliśmy remont domu, a więc daliśmy nowy dach nie słomą kryty, ale papą asfaltową; nastepnie śpiżarnię przerobiliśmy na kuchnię, zainstalowaliśmy ręczną pompę wodną, daliśmy nowy płot ze słupkami betonowymi,. obetonowaliśmy też miejsce na nawóz. Snuło się plany o uruchomieniu małej turbiny wodnej do napędu dynama celem oświetlenia domu, ale to już zostało tylko w marzeniach.
W czasie strajku majstrowie i uczniowie pracowali na swoich oddziałach. Ponieważ było to w zimie, więc ogrzewało się halę fabryczną koksem palonym w starych żelaznych beczkach, w których powybijaliśmy dziury dla lepszego ciągu powietrza. Do jednej z takich beczek wrzuciłem raz łuskę z pocisku artyleryjskiego 75 mm., oczywiście bez prochu i zapalnika, ale ze złomem brązu. Byłbym o tym zapomniał, ale uczeń ślusarski, Szafrański, zaczął wyciągać łuskę prętem żelaznym. Kiedy zobaczyłem, że zaczyna się wylewać roztapiony brąz, krzyknąłem, aby to zostawił. Szybko zrobiłem formę na narzędzia odlewnicze i z tego roztopionego brązu wykonałem swoje własne narzędzia. Zobaczył to majster, Karol Bonn i kazał zrobić dla siebie zestaw nanędzi do pieca: łopatkę, pogrzebacz, popielniczki, i t p. Jednym słowem zaczęła się w odlewni nowa praca. Ja i moi koledzy korzystaliśmy z każdej okazji, aby coś wylać dla siebie. Oczywiście każdy z nas musiał starać się o własny kawałek złomu.
W latach dwudziestych wychodził już dla młodzieży szkolnej "Płomyk", który prenumerowały moje siostry. W jednym z tych numerów znalazłem całkowity szczególowy opis detektora kryształkowego. Kupiłem słuchawki, kryształ, kondensator i linkę antenową. Suwak i cewkę suwakową wykonałem z blaszki mosiężnej i drutu telefonicznego. Śpieszyłem się z tą pracą bardzo, gdyż koniecznie chciałem słuchać radia w okresie Bożego Narodzenia. To był rok 1927. Celu dopiąłem, gdyż na dzień wigilijny pozostawało mi jeszcze założenie anteny. Jeden koniec linki umocowałem na jaworze rosnącym na granicy naszej parceli i parceli sąsiada Rybarskiego. Aby antena była froncem do silnej stacji nadawczej Katowice, musiałem linkę ciągnąć w kierunku wysokiej topoli, która rosła już na posiadłości Andrzeja Wolnego. Wiatr, niecnota, tak mi linkę splątał, że straciłem prawie dwie godziny na jej rozwinięcie. Gdy schodziłem z topoli, już zapadał zmrok. Pozostało mi jeszcze załączyć uziemienie i przeciągnąć końcówki anteny i uziemienia przez okno do wnętrza domu, aby podłączyć do detektora. Było mi bardzo zimno, lecz nie odszedłem od aparatu, dopóki nie uslyszałem Katowic. Była to wielka dla mnie radość, gdy z mojego radia poplynęły dźwięki kolęd. Nie ma jednak przyjemności bez bólu. Tak było i z moim "kryształkiem". Był wtedy przepis, że jeśli "kryształek" posiada wywieszoną antenę, to powinien być zgłoszony i mieć opłacony abonament. Cieszyliśmy się z tego skromnego odbioru radiowego, ale anteny jeszcze nie zgłosiłem. Pewnego razu przechodzący policjant zauważył zwisającą antenę i... po nitce do kłębka sprawdził, że idzie ona do naszego domu i że abonament nie jest opłacany. Ponieważ nie było mnie wtedy w domu, więc oddał .sprawę do sądu. Zostałem ukarany grzywną w wysokości 5 złotych z zawieszeniem. Gdybym wziął wtedy adwokata, to może tej kary nie otrzymałbym. Nikt mi nie podsunął takiej myśli, a mając 18 lat - własnego doświadezenia nie miałem. Do sądu poszedłem sam, a oskarżycielem był policjant. Czy wtedy bez adwokata można było wygrać sprawę z "władzą"? Gdy w 1932 roku składałem podanie o przyjęcie mnie na podoficera nadterminowego, to por. Steczowiec, dowódca plutonu łączności w 3 Pułku Strzelców Podhalańskich, zwrócił mi uwagę na ten epizod z policją i sądem, ale nie zaszkodziło mi to.
Oprócz detektora kryształkowego, skonstruowałem również pompę wodną do kuchni w naszym domu rodzinnym. Domek stał nad małym strumykiem i w piwnicy przechodziła mała ilość wody od strony wyższej elewacji w kierunku strumyka. Z pomocą ojca wykonałem więc otwór, wpuściliśmy jeden krąg betonowy, który służył jako zbiornik. Napełniał się zimną czystą wodą, której poziom i jakość pozostawała bez zmian. Przeprowadziłem więc połączenie zbiornika z pompą ssąco-tłoczącą zamontowaną w kuchni. Byłem bardzo dumny, że mój "wynalazek" działał cały czas bez zarzutu.
W czasie terminowania w "Lechii" ukończyłem Dokształcającą. Szkołę Zawodową w Żywcu. Trwała ona 3 lata. Nauka odbywała się cztery dni w tygodniu wieczorami, od godziny 5 do 8, a program był praktycznie urozmaicony, dając każdemu absolwentowi dobre podstawy życiowe. Oprócz przedmiotów ściśle związanych z pracą zawodową była również nauka o obywatelstwie, prawoznawstwie, oraz raz w tygodniu 1 godz. higieny, którą wykładał dr Okuljar, a której zasady były i są aktualne zawsze. Grono nauczycielskie z dyrektorem P. Białkiem na czele było dobrane i dokładało wszelkich starań, abyśmy z tej nauki jak najwięcej wynieśli. Na zakończenie naszego turnusu Stefan Wołczuk z Żywca, Dominik Kitner z Koleb i ja z Pietrzykowic otrzymaliśmy za najlepsze wyniki nagrody w postaci książeczek oszczędnościowych Kasy Miejskiej m. Żywca z 10 złotymi złożonymi na nich na otwarcie konta.
W dniu mojego patrona, św. Antoniego, to jest 13 czerwca któregoś roku, przebudziły mnie głośne dźwięki muzyki, dochodzące gdzieś. z dworu. Zerwałem się z łóżka i naciągnąwszy spodnie skoczyłem do okna. Zobaczyłem pod domem kilku moich kolegów, a więc był tam Szczepan Masny, 2ch braci Karol i Antek Dłutko, oraz Antek Janik. Grali na ile im tylko sił starczyło. Stanowili oni nieduży zespół orkiestry, który grywał na weselach i zabawach, ale wtedy zagrali dla mnie - jako prezent imieninowy. Zaprosiłem ich do domu i poczęstowałem "twardą wodą", której nieduża butelczyna była w pogotowiu na wielkie uroczystości, a matkę poprosiłem o zrobienie przekąski dla tych niespodziewanych gości. Tyle lat już minęło od tamtej chwili, a zawsze wspominam tamten poranek czerwcowy z wielkim rozrzewnieniem. Jakbym jeszcze czuł zapach lipy rosnącej przed chatą, kwiatków z naszego ogródka, i koniczyny kwitnącej wtedy na sąsiednim zagonie Józefa Pietraszko.
Szczepan Masny, mój serdeczny kolega, grał z zamiłowaniem na trąbce. Specjalnie lubił grać okolicznościowe pieśni kościelne, siedząc na ławeczce przed swoim domem. Jeśli była pogoda i dochodziły cię, bracie, dźwięki trąbki układające się w jakąś pieśń nabożną - to z całą pewnością była to niedziela i ludzie szykowali się do pójścia na Mszę Św. Szli pieszo 4 km. do Żywca, do kościoła Św. Krzyża lub Parafialnego. Godziny nabożeństw w tych kościołach były różne. Pamiętam, że w kościele Parafialnym "Godzinki" zaczynały się o 7-ej rano, o 8-mej była "Ranna" Msza Św., a Suma o 11. W latach 1922- 1924 gmina Pietrzykowice wybudowała sabie własny kości6ł, do którego było bliżej niż do żywieckich. Spłonął on w 1951 roku, ale wierni parafianie odbudowali go w tym samym miejscu już w 1953 roku. Było to wielką wygodą dla mieszkańców górnych Pietrzykowic, natomiast dla nas, obywateli dolnych Pietrzykowic, bliższy był kościól w Starym Żywcu. Szło się do niego po równiutkiej drodze, przez kładkę na Żylicy, później i wałem i przez most na Sole, a stamtąd już w odległości niecałego kilometra stał piękny modrzewiowy kościól z 1507 roku. Niestety, padł on również ofiarą ostatniej wojny: spłonął doszczętnie w działaniach frontowych.
W którąś zimę wybrałem się z Antonim Cadrem zobaczyć wschód słońca ze szczytu Baraniej Gory. Mieliśmy przebyć 20 km. na nartach własnej produkcji. Nie mieliśmy ochoty wyruszać w tę podróż przed wschodem słońca, aby po ciemku nie wpaść w lesie na jakąś przykrą niespodziankę, więc wyruszyliśmy z domu po południu. Przejechaliśmy na nartach przez miejscowaść Lipowa, a następnie drogą prowadzoną szczytami: Skrzeczne - Malinowska Skała i Barania Góra. Podchodząc do szczytu Baraniej Góry nauważyliśmy szałas tuż przy szlaku narciarskim. Zadecydowaliśmy spędzić w nim noc. Legowisko urządziliśmy sobie na suchych liściach i rozpaliliśmy malutkie ognisko, aby było trochę cieplej pod przykryciem dwóch koców. Umówiliśmy się, że jeden z nas będzie dyżurował przy ognisku do północy, a drugi od pólnocy do rana. Nagromadzony przed zachodem słońca zapas patyków i drewna znikł w ognisku jeszcze długo przed świtaniem, ale radość zobaczenia wschodzącego słońca nie pozwalała zastanawiać się nad przenikającym zimnem. Gdy tylko zaczęlo lekko szarzeć na horyzoncie, spożyliśmy śniadanie z przyniesionych zapasów i ruszyliśmy w poszukiwaniu najlepszego miejsca na obserwację. Sam szczyt nie nadawał się do tego specjalnie, gdyż był gęsto zarośnięty wysokimi świerkami. Przeszliśmy więc około 100 metrów szlakiem nzrciarskim w kierunku północno-zachodnim na małą otwartą polankę i... oniemieliśmy z podziwu. Duża pamarańczowa kula leciutko i wolniutko wznosiła się do góry, jakby wypychana z pomiędzy wierzcholków świerkowych, coraz wyżej i wyżej. Zapatrzeni w to cudowne zjawisko przyrody staliśmy szczęśliwi, niepomni na to, że naakoło nas jest coraz widniej, oraz że nam jest coraz... zimniej. Wreszcie zmęczenie i mróz sprowadziły nas "na ziemię". Z braku innego smaru posmarowaliśmy narty masłem zebranyrn z chleba i ruszyliśmy w drogę powrotną. Snieg kleił się nam do nart niesamowicie mimo, iż kilkakrotnie zeskrobywaliśmy go na krótkich postojach. Wróciliśmy do domu bardzo zmęczeni, z obolałymi mięśniami, ale szczęśliwi i dumni, że osiągnęliśmy nasz cel: oglądanie wschodu słońca z Baraniej Góry.
Kiedy jeszcze pracowałem w "Lechii", wybraliśmy się w lecie na wycieczkę do źródeł Czarnej i Białej Wisełki. Było nas siedmiu: Antoś Cader, Antoś Fijak, Władek Hankus, Szczepan Masny, Franek i Antoś Dłutko i autor. Z Pietrzykowic szliśmy przez Lipową, Ostre, Malinowskie Skały na Baranią Górę, w której połowie zeszliśmy nieco w prawo, w kierunku południowo-zachodnim, gdzie w odległości pół kilometra od znakowanej drogi były te źródełka. Zajęła nam ta droga okolo 4 godzin, gdyż prawie cały czas szło się pod górę. Po dojściu do celu odezwało się zmęczenie i głód. Odważniejsi z nas zaczęli "po- lować" na pstrągi, czy po prostu łapać je do ręki, co nie było łatwe i trzeba było użyć całego sprytu, aby nie pozwolić im wymknąć się na głębsze wody. Kiedy już byliśmy w posiadaniu kilku naprawdę pięknych pstrągów, powstał problem, jak je upitrasić? Jeden z nas miał jednak menażkę, znalazły się tez i jajka, więc rozpaliliśmy ognisko tuż około wody i zacząłem się bawić w kucharza. Najpierw włożyłem do menażki ryby, potem dodałem jajka, z czego powstała jakaś szara masa - ni to ryby, ni to jajka, jednym słowem nic zachęcającego. Głód zrobił jednak swoje i każdy z nas zjadł z chlebem wyznaczoną porcję z wilczym apetytem. Odpoczywając później poddaliśmy się kojącej nerwy ciszy tego przepięknego zakątka Beskidów Śląskich, wpatrzeni w szybko przepływającą, czystą jak kryształ, albo jak łza, wodę zmywającą ostre kamienne złomy w drodze do dolnego biegu naszej Wisły. Czasem odezwała się gdzieś kukułka, lub zakwiliła sikorka bogatka. Da domów wróciliśmy opaleni wiatrem i słońcem, zmęczeni. Na pewno każdy z nas, uczestników tych "eskapad", zachował w pamięci przez długie lata te wspólne przeżycia z okresu młodości.
Do pracy początkowo chodziłem pieszo, czyli musiałem dziennie robić 8 km. Po pewnym czasie dorobiłem się roweru. Kupiłem go za 15 złotych, ale do domu... przyniosłem go na własnych plecach: nie miał ~opon i przenośna nie obracała się w swoich łożyskach. Gdy doprowadziłem go do stanu używalności, miałem już własny środek lokomocji do pracy w ciągu tygodnia, a w niedzielę mogłem udawać się na wycieczki. Pewnego razu zebrała się nas piątka: Leon Chałupnik, Michaś Madejczyk, Szczepan Masny, Władek Pietraszko i autor. Objeżdżaliśmy rowerami całą ziemię żywiecką. Nie obyło się bez przygód.
Raz pojechaliśmy do Zabłocia, a później do Browaru Zywieckiego. Jeden z nas miał marki browarne, czyli znaczki, jakie dawano pracownikom w tym browarze: jako dodatkową premię za przepracowany każdy dzień robotnik dostawał 1 markę, a urzędnik 2. Z takimi więc metalowymi znaczkami zgłosiliśmy się do dyżurnego. Ten nas zaprowadził do ogromnej hali, gdzie na środku lśnił czystością wielki zbiornik. Nie mając przy sobie żadnych naczyń, musieliśmy wypić na miejscu to, co otrzymaliśmy za te znaczki. Piwo - choć było mieszane - Zywieckie, Zdrój, Marcowe i Słodowe, smakowało nam bardzo, a dyżurny wcale go nam nie żałował. Jakoś po wyjściu z tej hali przybyło nam sił więc pędziliśmy na rowerach. Do domu wróciliśmy szczęśliwie, choć każdy był pod lekkim humorkiem.
Innym razem urządziliśmy wyścigi w Zarzeczu, na ispie pod topolami. Pędząc na złamanie karku, widzę, jak w pewnym momencie przednie koło z widełkami zaczyna mi za bardzo pędzić do przodu, a ja jakoś leciałem w dół i zemdlałem. Koledzy zanieśli mnie do pobliskiej rzeki Żylicy i nie żałowali mi zimnej wody, dopóki .nie wstałem. Po tym zabiegu ocucającym długo nie mogłem wykonywać żadnych ruchów ani głową ani szczękami.
Do czasu służby wojskowej miałem w sumie trzy rowery. Ostatni, marki "Styria", kupiłem prawie nowy. Gdy w 1938 roku pułk nasz jechał z Nowego Targu na manewry Wolyńskie, to przy przeładowywaniu sprzętu został przypadkowo wyładowany z wagonu transportowego i pozostał w Nowym Targu. W czasie pierwszego postoju zatelefonowałem do Zarządu Stacji Nowy Targ informując ich, co się przypuszczalnie stało z moim rowerem i prosząc, aby oddali go mojemu koledze, Władysławowi Morawie, który tam mieszkał.
W czasie urlopu zdrowotnego z wojska wybrałem się z kolegą Szczepanem Masnym do Zakopanego i Morskiego Oka. Dzięki dobrym rowerom, odległość ok. 110 km. przebyliśmy w. ciągu 6 godzin. Trasa nasza prowadziła przez Suchą, Chabówkę, Nowy Targ. W Zakopanem byliśmy jednak zmęczeni. Po odpoczynku w jednej z restauracji zakopiańskich, gdzie skonsumowaliśmy część zabranych ze sobą kanapek, wyruszyliśmy do Morskiego Oka. Nie zdzwaliśmy sobie sprawy z tego, że droga pnie się serpentyną w górę. Miejscami musieliśmy rowery prowadzić. Po drodze zobaczyliśmy jakąś kałużę - bajorko, gdzie miały postój dorożki konne i samochody. Pomyślałem sobie, czy to ma być to sławne Morskie Oko? Czy warto było się dla tej kałuży tak męczyć? Widząc jednak kilka dorożek i autobusów jadących dalej bez zatrzymania, podążyliśmy i my za nimi. Dopiero wtedy ukazał się naszym oczom wspaniały widok Morskiego Oka: jakby prostopadłe zbocza gór, w niektórych zagłębiach śnieg odbijały się malowniczo w ciemno- zielono-niebieskiej tafli wody, od której szedł chłód. Zostawiwszy rowery koło schroniska poszliśmy do Czarnego Stawu, gdzie rozkoszując się pięknym widokiem zjedliśmy resztę naszych kanapkowych zapasów i odpoczęliśmy. Niezapomniany to widok całej panoramy Morskiego Oka z historyczną samotną limbą. Powrotna droga do Zakopanego była lekka, bo szła w dół, ale miała niebezpieczne zakręty. Do domu wrociliśmy późnym wieczorem, nieludzko zmęczeni, ale nad wyraz szczęśliwi, że widzieliśmy cuda przyrody tatrzańskiej.
W 1928 roku na wiosnę stanąłem do wojskowej komisji poborowej. W tym czasie wszyscy młodzi ludzie urodzeni w 1907 roku i ci z poprzednich trzech roczników, których komisje poborowe uznały za niezdolnych do służby, musieli się też stawić. Przegląd ten, zwany w Żywieckim "asenterunek", odbywał się w dużej sali magistratu w Żywcu. Po przebadaniu mnie, zadecydowano odesłać na dokładne przebadanie serca do V-go Okręgowego Szpitala w Krakowie, ale w terminie trochę późniejszym. I rzeczywiście po pewnym czasie otrzymałem zawiadomienie z Urzędu Policyjnego w Żywcu, że w przewidzianym czasie mam się tam zgłosić w celu odtransportowania mnie do Szpitala Wojskowego w Krakowie. Policjant o nazwisku Zabłocki sprawdził moją tożsamość i mojego wspóltowarzysza "niedoli" Sołtysika, też z Pietrzykowic, a następnie zaprowadził nas do odpowiedniego pociągu krakowskiego i dostawił na miejsce przenaczenia, czyli do szpitala. Tam pożegnał się z nami, aby wrócić do Żywca. Na moje pytanie o bilet powrotny odpowiedział, że Zarząd szpitala wystawi nam kartę wolnego przejazdu. Stanęliśzny do badania. W rezultacie główny lekarz postawił diagnozę, że mam powiększone serce, przypuszczalnie na skutek forsownego uprawiania sportu, ale do służby wojskowej jestem zdolny. Powołując się na informację policjanta Zabłockiego proszę lekarza o wystawienie nam jakiegoś zaświadczenia upoważniającego do powrotu pociągiem do domu. Dowiedziałam się, że to nie naieży do kompetencji szpitalnych. Co tu robić? Kieszeń pusta, a do domu około 115 km. Iść? Szkoda czasu i zdrowia. Jechać na "gapę?" Kontrola biletów odbywała się i przy wyjściu z poczekalni na peron i przy wejściu do pociągu. A przecież jakoś musiałem wrócić do domu. Nie ma rady: trzeba ryzykować "na gapę". Zygzakując ominąłem szczęśliwie kontrolę i wskoczyłem do wagonu. Zadowolony z siebie usiadłem spokojnie i pociąg ruszył. Nie ujechałem jednak 15 km., gdy do przedziału wchodzi konduktor i .prosi o bilety do kontroli. Co robić? Przedstawiam sytuację, jak było, ale to nie pomaga. Konduktor twierdzi, że muszę zapłacić i to więcej, niż normalny bilet, bo sprzedany poza kasą kolejową. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby nie siedzący koło mnie pasażer: wyjął portfel i zapłacił całą naIeżność. Podziękowałem mu bardzo serdecznie za wyratowanie mnie z tej przykrej opresji. W toku rozmowy dowiedziałem się, że mój dobroczyńca jedzie do 4 Pułku Strzelców Podhalańskich na ćwiczenia podchorążych rezerwy w Cieszynie. Nie mogę sobie dzisiaj przypomnieć jego nazwiska. W każdym razie odwiedziłem go w czasie ćwiczeń i chociaż częściowo zwróciłem zaciągnięty dług. Ucieszył się, że go znalazłem wśród tak dużej ilości żołnierzy. Zostawienie nas przez policjanta w Krakowie bez bi.letu było niesumienne i tchórzliwe. Czy nie mieli odwagi napisać w powiadomieniu, że podróż powrotną z Krakowa musimy opłacić sami?
Gdy fabryka "Lechia" zbankrutowała, otrzymałem małą zapomogę z Funduszu Bezrobocia, ale zaledwie przez 5-6 tygodni. Na wiosnę 1928 roku otrzymałem pracę w Bielsku w firmie "Jozefi", obecnie Befama. Dojeżdżałem tam pociągiem; robotnicy byli uprawniemi do zniźonych przejazdów tygodniowych na podstawie zaświadczenia wystawianego co tydzień przez pracodawcę. Robotnicy z całej Żywiecczyzny dojeżdżali do fabryk, kopalń i hut śląskich. Nic więc dziwnego, że pociągi kursujące na liniach Żywiec - Bielsko-Biała oraz Zwardoń- Żywiec – Bielsko - Katowice, czy Bielsko - Żywiec lub Bielsko - Wilko- wice, były przepemione w godzinach rozpoezęcia i zakończenia pracy. W firmie "Jozefi" pracowało około 800 ludzi. Odlewy wykonywało się codziennie. Przed południem twarde żeliwo białe, a po południu szare. Robotnicy byli w 90% narodowości niemieckiej. Początkowo pracowałem przy lżejszych odlewach na t.zw. galerii, a później na podłodze pod dużym elektrycznym dźwigiem. Zarobki moje były o 25% większe od tych w "Lec'hii". Spotkawszy kilku znajomych z "Lechii", jak Stefan Krzywus, Alojzy Szczotka, Michał Micherda, miałem .lepsze samopoczucie. Urządzenia fabryczne były też lepsze, bo płynne żelazo nie było przenoszone ręcznie, a przy pomocy elektrycznego dźwigu kierowanego przez specjalnego operatora. Odlewacze pracowali na akord, inni mieli stawki godzinowe.
W styczniu 1930 roku w czasie odlewu płynne żelazo wpadło mi do buta tak, że w górnej ezęści lewej stopy powstała rana. Zgłosiłem się do Ubezpieczalni Społecznej w Bielsku. Zajął się mną dr. Lax: przepisywał lekarstwa, których nie zawsze zażywałem, i kazał zgłaszać się co tydzień. Noga nie goiła się. Zresztą specjalnie mi nie zależało na szybkim wyzdrowieniu, bo w międzyczasie dostałem powołanie do czynnej służby wojskowej w 3 Pułku Strzelców Podhalańskich w Bielsku, a po drugie przez całe 9 lat mojej pracy nigdy nie chorowałem. Jednak w trzecim miesiącu choroby lekarz zwrócił uwagę, że jeżeli noga nie będzie się goić, to jemu, lekarzowi grozi areszt. To poskutkowało. Zacząłem pilnie przestrzegać udziełanych mi porad i gdy nadszedł czas pójścia do wojska, noga była prawie wyleczona.
W czasie choroby otrzymywałem zasiłki z trzech źródeł: Ubezpieczalni Społecznej, z fabryki "Jozefi", która wypłacała 75% zarobków, jeśli wypadek zdarzył się w fabryce podczas pracy, oraz z Ubezpieczalni od Wypadków we Lwowie wypłacono mi jednorazowy zasiłek. Oczywiście na Ubezpieczalnię Społeczną i od Wypadków potrącano robotnikom z zarobków.
Zwolnienie z pracy zakończyło jeden etap mojego życia. Był on urozmaicony, poznałem wielu ludzi, praca moja była wartościowa. Będąc w 1963 roku z wizytą w Polsce otrzymałem podziękowania za pewne prywatnie wykonane prace, które tak długo spełniają swoje zadania bez zarzutu.